[WYWIAD] Dariusz Kaleta: (...) wszystko jest naszym dziedzictwem, a sztuka należy do całej ludzkości.
Oto
mój gość: kierownik Galerii Sztuki Współczesnej w Kołobrzegu, parający się
malarstwem sztalugowym, w którym realistycznie - niczym w lustrze - odbija się
historia Polski i Sarmacji. Słowem: mistrz pędzla – Dariusz Kaleta.
Bardzo mi miło, że ma Pani
takie
dobre zdanie o mnie.
Biorąc
pod uwagę niniejszą prezentację, chciałabym zwrócić uwagę, iż przyglądając się
z boku szeroko rozumianej sztuce, dostrzegam pęd wielu, którzy – mimo braku
predyspozycji – pragną za wszelką cenę, by nazywać ich artystami, przez co
słowo to stopniowo traci na wartości. Jak je Pan rozumie będąc Artystą przez
wielkie A, długie lata wypracowującym najwyższy poziom malarstwa oglądanego z
nieukrywanym zachwytem nawet przez tych, którzy – jak ja - fachowej oceny
wystawić nie potrafią oraz jaki ma stosunek do tego przykrego i nagminnie
występującego zjawiska?
Ujmę to tak: im gorzej,
tym drożej. Cały problem polega na tym, że u nas nie doszło do czytelnego
podziału rynku sztuki, jaki obserwujemy na Zachodzie, czy choćby w Stanach
Zjednoczonych, gdzie jest Modern
Art – czyli abstrakcja i inne sztuki, instalacje i im podobne oraz Fine Art – czyli sztuka szlachetna. Dominuje w niej rzemiosło przy
utrzymaniu pewnych reguł i wiadomym jest, że nie miesza się stylów zachowując
całkiem inne przesłanki. A w naszym kraju wygląda to tak, jak wygląda: trwam w
zadziwieniu obserwując prace, jakie sprzedają się w galeriach i domach
aukcyjnych. W pewnym sensie jest to winą naszego szkolnictwa.
Przeciwwagą są Stany Zjednoczone, które mają mistrzowskie pracownie.
Nie trzeba kończyć akademii, jeżeli kogoś stać na zapłacenie kursu u mistrza, który
specjalizuje się w portrecie, malarstwie rodzajowym, czy dotyczącym Indian. Są
też stowarzyszenia: jeżeli delikwent osiągnął określony poziom, wówczas próbuje
dostać się do takiego. Znakomici mistrzowie się zbierają, oceniają, przyjmują
lub nie przyjmują. Wiadomo - jak zostanie przyjęty - to automatycznie na rynku
sztuki wartość jego prac mieści się w jakimś pułapie cenowym odtąd - dotąd.
U nas odbywa się to na zasadzie wolnej amerykanki. Jest dużo osób
parających się sztuką, które nie mają ku
temu zbyt szczególnych predyspozycji, ale mają wielkie ambicje. Nie opieram się
tutaj tylko na własnych, ale także na obserwacjach środowiska. Zarazem także
nie jestem za tym, by akademia czy uczelnia artystyczna decydowały o talencie, wystawianiu
czy funkcjonowaniu na rynku. Uważam, że wyznacznikiem jest talent. Wystawiam z
kolegami, którzy kończyli Akademię Górniczo Hutniczą i inne uczelnie czy nawet
gorzelnictwo, a w pewnym momencie zapragnęli malować i teraz radzą sobie
znakomicie odnosząc sukcesy na arenie międzynarodowej, więc uczelnia niczego
nie gwarantuje – pozwala jedynie zapoznać się z różnymi technikami typu plakat,
projektowanie graficzne, czy grafika warsztatowa. To bonus, który daje, oprócz
tego, że ma się te pięć lat, żeby odnaleźć i określić siebie.
Obecnie - tak jak mówię - mamy Open Class i nasz rynek wymaga solidnej krytyki, a niestety tak się złożyło, że autorytety takie jak: Franciszek Starowieyski, czy Jerzy Duda - Gracz i im podobni zmarły, a miały odwagę mówić o pracach innych artystów, ale też i uzasadniać, dlaczego im się pewna twórczość podoba bardziej lub mniej, określając przy tym poziom warsztatowy danego dzieła.
Ja nie tylko dążę ku realizmowi, ale lubię również bardzo dobrą abstrakcję, a tej jest dużo mniej niż
dobrego realizmu. Takie mamy czasy. To troszeczkę przypomina - jak ja to mówię
- technikę akwarelową. Od dziecka malujemy w szkole akwarelami i wydaje się to
łatwe, a akwarela jako dyscyplina jest bardzo ciężką techniką. Wystarczy jeden
błąd i kartka trafia do kosza, więc sytuacja jest jaka jest. Zobaczymy jak
będzie się dalej rozwijała.
A czy nie jest
tak, że tej wspomnianej przez Pana zdrowej krytyki ludzie unikają, by nie
zostać posądzonymi o złe intencje i hejt internetowy?
Pokazując twórczość w mediach społecznościowych, musimy liczyć się, że poddana zostanie weryfikacji. Tylko jest różnica między dyskusją przebiegającą powiedzmy na Messengerze, a tą, kiedy ktoś wyżywa się na forum publicznym. Zasięg mediów społecznościowych jest bardzo rozległy i często myli się krytykę z krytykanctwem, a przecież nie chodzi o to, żeby kogoś skrzywdzić czy zniechęcić do twórczości, tylko żeby pomóc udzielając dobrych rad na przyszłość.
Praktycznie całe swoje świadome życie poświęcił Pan
malarstwu. Gdyby – niespodziewanie - czego nie daj Boże – stracił Pan swój
cenny dar, dany tylko nielicznym, to kim by Pan został? Czasy rycerstwa, o
których dumał sobie jako mały chłopiec dawno minęły, a i smoki wyginęły…
Powiem szczerze, że gdyby tak się stało, żebym stracił ten dar, to może
bym się zajął właśnie poważnym pisaniem esejów na temat sztuki, tym bardziej,
że posiadając wiedzę techniczną i technologiczną, i mając wysokiej klasy
znajomych, którzy w tej technologii siedzą i też są znakomitymi malarzami - myślę,
że wtedy mógłbym pisać dokładając starań, by doszło do rozwarstwienia typu Modern Art i Fine Art, czyli sztuk klasycznej i nowoczesnej.
Termin sztuka oznacza umiejętność - tak od starożytności, poprzez wieki
średnie, aż do czasów nowożytnych. Większą lub mniejszą, bardziej wystylizowaną,
mniej wystylizowaną, ale jednak
umiejętność - nie tylko manualną, lecz również dotyczącą podejmowania decyzji
na temat tego, co się dzieje na płaszczyźnie obrazu.
Czy gdyby musiał
Pan zdecydować ponownie – oczywiście nie wiedząc, w jakich barwach malować się
będzie przyszłość – zostałby malarzem?
Oczywiście! Jak najbardziej, bo dla mnie malarstwo to wielka przygoda. Nie zamykam się w określonych ramach - maluję portret, żebraków czy cykle: W kręgu człowieka, Moja Sarmacja, Mój Lechistan. Obecnie zafascynowany komiksem pracuję nad nowym cyklem: Comics Painting Fantasy, wykorzystując jego pewne założenia kompozycyjne i dynamikę z dymkami, ale malowane tak, jakby to robił Matejko czy Malczewski. Nikt dotychczas tego w Europie nie wykonywał, a ponieważ lubię eksperymentować i odkrywać nowe kontynenty własnej wyobraźni czy możliwości, więc pozwalam sobie…
Gdybym dzisiaj był młodym człowiekiem to kto wie, może malowałbym abstrakcję? Wspaniała jest. Na pewno chciałbym dalej być malarzem, bo to przygoda do końca naszych dni na tym padole, w tym Matrixie.
Miło to słyszeć,
bo oglądając prace, czuje się tę Pana pasję malowania i włożone w nią serce. Nic tam nie jest wymuszone...
Na pewno tak jest, jak Pani mówi, bo gdyby
nie było pasji i tego zacietrzewienia, byłoby mi bardzo nudno w życiu, a tak
trwam sam ze sobą, z własną twórczością i jest mi z tym dobrze.
Jeśli byłoby kolejne wcielenie, gdzie można
by dokonać wyboru, chciałbym zostać artystą, ale może tym razem na Zachodzie, w
Stanach, a może w Rosji albo w Chinach? Żeby było ciekawiej, bo każdy kraj ma
swoje mentalność i wzorce estetyczne. Mogłoby być bardzo interesująco, gdyż
przecież wszystko jest naszym dziedzictwem, a sztuka należy do całej ludzkości.
Jest ojczyzną ojczyzn, ponieważ należymy do tego samego pnia, tylko mamy różne
gałęzie.
Co sądzi Pan o
swojej popularności? Czy w jakiś sposób Pana wartościuje, czy raczej doskwiera?
Zdziwiła mnie Pani, ponieważ nigdy nie
przypuszczałem, że jestem popularnym człowiekiem. Jeżeli ktoś interesuje się
sztuką, przyjmuję to w sposób naturalny: maluję, tworzę, uwielbiam kontakt z
publicznością, lubię wystawy. Wspomniany już Lechistan obejrzało
dotychczas ponad sto tysięcy osób. Muzealnicy bardzo lubią moje cykle, więc
dosyć często je zamawiają.
Wystawiając też kilka lat temu w sopockiej
Państwowej Galerii Sztuki (obok Zachęty to jedna z ważniejszych
krajowych galerii), obrazy zobaczyło bodajże siedem tysięcy ludzi i
poinformowano mnie, że po czternastu latach, pierwszy raz takie tłumy przyszły
obejrzeć wystawę żyjącego artysty. Okazało się, że przede mną udało się to Panu
Jerzemu Dudzie – Graczowi.
Cieszę się że publiczność przychodzi, że ją fascynuje, iż do niej przemawiam, bo to się dla mnie liczy. I to jest ważne chyba dla każdego twórcy, że jest odbiorca, który chce chodzić na wystawy, który drepcze, ubierze kalosze, weźmie parasol i pójdzie na nie, a nie tylko na Facebooku da łapkę w górę, bądź w dół. Słowem - kiedy ludzie odwiedzają wystawy na żywo, wtenczas jest bardzo dobrze.
Na co dzień
recenzuję książki i często spotykam się z opinią, że pisarze piszą takie, które
sami chcieliby przeczytać. Parafrazując te słowa: czy Pan maluje obrazy, które
sam chciałby oglądać?
W jakiś sposób tak, bo - jak już powiedziałem
- malarstwo to wielka przygoda, gdyż jest jakiś pomysł, który wyłania się
powoli, więc chciałbym go zobaczyć, a żeby go zobaczyć, muszę go wykonać. Mam
swoje ulubione prace, i te mniej lubiane.
Malowanie to fajny dialog z własnym talentem
i osobowością, a prace potrafią nie raz mile zaskoczyć, ale bywa i tak, że
wypadają przeciętnie.
Nie byłbym w stanie – jak co niektórzy
koledzy i koleżanki - malować ciągle
jednego motywu. Dla mnie to nie do pojęcia. Moje wnętrze by tego nie wytrzymało.
Muszę czuć wewnętrzne ruch i poruszenie, bo -
tak jak już wspomniałem – malarstwo jest dla mnie wielką przygodą i
wielką przyjemnością, gdzie moim zadaniem jest nadać obrazom pewne wartości
malarskie i kompozycyjnie wykreować świat. Maluję więc to, na co mam ochotę i
co zawiera problem malarski, który lubię każdorazowo rozwiązywać. Czasami obraz
powstaje tylko dla partii pewnych faktur, które chcę uzyskać pod pretekstem
problemu malarskiego. Bywa też, że powstaje ze względu na temat, a wspomniane
rzeczy pojawiają się dopiero w trakcie pracy. Czy tak, czy siak – to ten sam
kij, tylko z dwóch różnych końców zmierzam do efektu.
Godo Pan ślónskom
godkom, wszak mieszkał wiele lat w Chorzowie, na Śląsku? Czy na obrazach możemy doszukać się śladów o tym
świadczących?
Raczej nie. Ja słabo godom (śmiech).
Przyjechałem na Śląsk w wieku ośmiu lot, jako Gorol. Okazało się, że ojciec
miał śląskie korzenie, dlatego można powiedzieć, że jest Krojcok, czyli
Krzyżak. Mówiło się: idziesz na dwór? Na dworze to mieszka szlachta, my idziemy
na plac.
Z sentymentem wspominam Śląsk i tych
wspaniałych ludzi, ale nie gadam - uwielbiam czasami posłuchać, bo sam kaleczę,
nie mając w ogóle zdolności do języków. Gdybym na co dzień przebywał, dużo
rzeczy by mi się poprzypominało i bym na nowo akcent chwycił, bo jednak byłem
przeszczepionym ciałem na tamte tereny.
Kilka portretów
zatytułował Pan imieniem Grażyna. Jest ona kobietą dla Pana ważną?
Tak, jest to moja żona, no to jest ona dla
mnie ważną kobietą (śmiech). Kiedy czasami maluję kobiety z pamięci czy je
podmalowuję, no to zawsze Grażka wychodzi. Zresztą, moja poprzednia żona też
była ładną brunetką, dlatego znajomi mówią, że mam taki charakterystyczny, kaletański
typ urody kobiet, które lubię, i chyba tak jest.
Na Pana obrazach
goszczą również panie, do których mickiewiczowskie słowa: Kobieto! puchu
marny! ty wietrzna istoto! zupełnie nie pasują, ponieważ to silne,
dominujące, a nawet demoniczne jednostki – ba – boginie nawet! Czy po to, by
inspirować do działania mężczyzn?
Chyba tak. Wychowałem się na mitologii i - jak
sama Pani wie - występują tam mocne kobiety: Hera Atena, Diana, nawet Niobe,
którą spotkał ten przykry los, jednak była mocną kobietą, co pozwoliło jej
udźwignąć tę całą tragedię.
Zaczytywałem się również w Homerze i
Sienkiewiczu, sięgając jednocześnie po malarstwo Matejki i Siemiradzkiego, więc
lubię czas herosów. Lubię malować i nadawać postaciom takie rysy. Koledzy
twierdzą, że za sprawą, iż parałem się portretem, jestem portrecistą. Nie,
jestem fizjonomistą jak Malczewski czy Matejko, którzy ukazywali odpowiednio
napięte mięśnie, przenosząc zarazem na modela wewnętrzną heroizację tematu. Jeśli
model nie ma określonych cech, to mu je nadaję. Rasowymi portrecistami zaś byli
Henryk Rodakowski czy Kazimierz Pochwalski. Oddawali oni wnętrze modela w miarę
obiektywnie. Podziwiam na przykład Damiana Lechoszesta, który jest znakomitym
portrecistą. Jemu podobni muszą starać się utrzymać ten obiektywizm i dystans,
a zarazem tchnąć ciepło w portretowaną osobę.
Liczył Pan, ile
ważnych dla świata kobiet sportretował i czy historia bez nich byłaby tą samą
historią?
W okresie studiów utrzymywałem się z portretu.
To lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte za czasów Reformy Balcerowicza, kiedy
portret się sprzedawał, więc zarabiałem jako wolny strzelec i ten portret mnie
troszeczkę wchłonął. Malowałem na
przykład naszej aktorce Ewie Ziętek i paru innym osobom. Do dziś w mojej
pracowni jest portret Ochmana, ale ciężko stwierdzić, ile ich namalowałem. Szukałem
za każdym razem tego poruszenia wewnętrznego. O! - jak to ładnie określił Rembrandt
- poruszenia duszy.
Ludzie - tak jak Pani - mówią mi, że te osoby
czują i myślą, co chyba wiąże się z tym, że bardzo luźno podmalowuję obrazy -
pociągnięcia pędzla nie są "uporządkowane", jak u klasycznego
portrecisty, bo chmura myśli przewala się przez czoło danego człowieka. Lubię
czuć, że ktoś, kto ogląda portret nie jest do końca pewien czy osoba na nim
jest do końca dobra, czy do końca zła, a jak jest dobra, to nie ma uzasadnienia
– ma wynikać z wewnętrznego poruszenia, z tej głębi…
A może każdy z nas
jest pomiędzy – po trosze dobry i zły zarazem?
Tak jak mamy lewą i prawą nogę, myślę, że
czas jest miernikiem tego, które oblicze pokazujemy, bo dana sytuacja zmusza do
przybrania określonej postawy tak samo jak w sztuce, która wiąże się z
podejmowaniem pewnych decyzji. To właśnie one o nas świadczą – te podejmowane w
życiu, jak i w twórczości.
Vincent
van Gogh powiedział: Jeśli usłyszysz
wewnątrz siebie głos mówiący: „nie możesz malować” to za wszelką cenę maluj, a
ten głos ucichnie. Zdarza się Panu słyszeć takowe podszepty motywujące do
pracy, czy wręcz przeciwnie – odnoszone sukcesy na malarskiej niwie wystarczą,
by od wielu lat nieprzerwanie dzierżyć pędzel w dłoni?
Bardzo cenię malarstwo
Van Gogha, zwłaszcza portrety, bo dla mnie mają tak głęboki wyraz i przekaz,
jak portrety Rembrandta. Chodzi o kwestię techniki: Rembrandt jest
perfekcyjny, a Van Gogh bardzo prymitywny, ale siły oddziaływania i kreacji u
jednego i u drugiego są przeolbrzymie.
A takie głosy,
oczywiście – pojawiają się podszepty typu: Daj
sobie teraz spokój, albo Zostaw ten
temat, ale jestem uparty i lubię rzeczy doprowadzać do końca.
Są chwile, kiedy trzeba
dać odpocząć własnej wyobraźni i wtedy robię sobie takie tygodniowe,
dwutygodniowe przerwy: kiedy nie maluję, więcej czytam, słucham audiobooków,
ale tylko wówczas, gdy pojawia się jakiś problem i wtedy
pozwalam podświadomości popracować nad nim. Ale też, jakby się ciągle malowało,
następuje przesilenie. Chwytam się na tym mówiąc sobie: Boże, coś tu nie gra, nie umiem tej anatomii. Co się dzieje? Wtedy
wiem, że jestem przemęczony i muszę odpocząć, by później wszystkie klocki
ułożyły się tak, jak powinny się ułożyć. Nie można być cały czas z rodziną,
czasami trzeba z przyjaciółmi pobyć, wtenczas do rodziny się pięknie wraca.
Czy
wzmożone tempo dzisiejszego życia rzutuje na tempo tworzonych dzieł,
wymagających przecież precyzji i czasu? Ile godzin dziennie poświęca Pan na
malowanie i czy okres pandemii sprzyja systematyczności, zwłaszcza kiedy jest
się artystą świadomym ograniczenia wystaw i kontaktu z ludźmi? Czy w takich
okolicznościach trudniej o motywację?
Tak, tempo jest
zabójcze, dlatego czekam na emeryturę z nadzieją, że jej dożyję, bo chciałbym
się w końcu „wymalować”, a na razie muszę rzucać się na obrazy, bo oprócz tego,
że jestem - z ramienia Regionalnego Centrum Kultury -
kierownikiem Galerii w Kołobrzegu, to jeszcze muszę mieć czas na tę swoją
twórczość. Od czterdziestu lat staram się w pewien sposób odzyskać technikę
dawnych mistrzów, czy też pojęcie o niej, co mi pomaga sprawnie malować, ale są
obrazy, które nie trafiają do sprzedaży, a które maluję dłużej na przykład Gorgona wykonywana dwa i pół miesiąca,
po to, by złamać stare, przeszkadzające mi malarskie nawyki, a w ich miejsce
wprowadzić nowe wartości. Na razie jednak jestem jak biuro podróży, jak Orbis na wycieczce zbiorowej – to
zobaczę, tamto zobaczę… Są jednak także tematy, które sobie odkładam na później
i z chęcią się nimi pobawię, spędzając nad danym obrazem choćby pół roku do
roku, ale to na razie pozostaje kwestią przyszłości.
Na kartach pamiętników
sekretarza Matejki - Mariana Gorzkowskiego, będącego zarazem autorem jego
biografii, wyczytałem, iż pomijając ogrom i geniusz – Jan był bardzo zapracowanym
człowiekiem mając na utrzymaniu czworo dzieci i żonę chorą na cukrzycę, więc
podawano jej morfinę, przez co popadała w stany otępienia, obojętności i braku
empatii, a w chwilach, kiedy nie brała morfiny była tą jego dawną Tośką,
dlatego Matejko bardzo to przeżywał, a ów wachlarz emocji nie ułatwiał mu
prowadzenia szkoły rysunku w Krakowie. Gorzkowski odnotowuje, że Jan wchodził
do swojej pracowni regularnie, starając się malować od dwóch do czterech
godzin, żeby coś podłożyć i ja ten typ pracy także stosuję. Staram się godzinę,
dwie do trzech godzin dziennie malować, jeśli pozwalają na to możliwości, albo
nawet wpaść na moment choćby po to, by nałożyć plan, by powierzchnia wyschła do
czasu, kiedy zamykam się malując od ośmiu do dwunastu godzin dociągając
wszystko. W młodości pracowałem od ośmiu do szesnastu godzin, ale nie miało to
sensu, bo potem chodziłem wypruty i nie malowałem przez trzy – cztery dni.
Teraz jednak pesel się kłania i nie mam tyle sił, co kiedyś, jednak chwalę
sobie rutynę, bo dzięki niej mogę spokojnie żyć i nie szarpać się z malarstwem
skupiając uwagę na problemach malarskich i tematycznych.
Lockdown sprzyjał
kolegom, bo zamknięto ludzi - nas tutaj w pracy też pozamykano - więc rysowałem
i komponowałem znajdując czas na przemyślenia, toteż nie ukrywam, że również
dla mnie był to całkiem fajny czas. Było mi o tyle łatwiej, iż jestem na
państwowej posadzie w miejskiej galerii, z tym że dostęp do rynku był
utrudniony, bo przecież sam Internet nie wystarcza, dlatego jestem pełen
podziwu dla nich, ponieważ z poważnych kłopotów związanych z brakiem wystaw,
wyszli z klasą zachowując przy tym duże poczucie humoru.
Nie
ukrywa Pan, że czerpie wiedzę ze szkoły Jana Matejki i bez wątpienia –
oglądając obrazy, wiele się Pan od niego nauczył. Gdyby jednak wehikuł czasu
dozwolił się z nim spotkać, czy odważyłby się Pan zapytać mistrza o coś, co w
Pana ocenie pozwoliłoby jeszcze bardziej udoskonalić swój warsztat?
Wręcz zadeklarowałbym
mistrzowi Janowi, że mogę być jego niewolnikiem, byle tylko mnie uczył.
Czeka
Pan na wenę twórczą, czy nie ma ona znaczenia i maluje Pan bez względu na to,
czy pojawia się czy nie?
Powiem Pani szczerze,
ja w takie rzeczy nie wierzę. Są pomysły i odpowiedni czas na ich realizację.
Lubię tworzyć cykle, bo one mnie nie ograniczają i nie pozwalają do końca
zaszufladkować. Powstały: W kręgu
Człowieka, Sarmacja, Lechistan, teraz może nowy cykl zacznę.
W międzyczasie pojawiają się inne prace symboliczne, ale to właśnie cykle
pozwalają poszaleć i połamać pewne konwencje lub spojrzeć na nie świeżym okiem.
Na przykład Gorgona jest
dla mnie daleko szczególnym obrazem, gdyż chciałem tutaj przekazać, że zła nie
da się pokonać, bo skoro jest mocny
blask to musi być i mocny cień, ale można je spętać, pojmać na pewien czas,
jednak ono i tak wyzwoli się z pęt, znowu pokazując swoje okrutne oblicze. Bo
dopóki będzie dobro, zło także nie przestanie istnieć.
Staram się regularnie malować. Jak nie mam pomysłu na cykl, czy mam
jakiś przestój, to wykonuję ćwiczenia stawiając jakiś problem technologiczny,
bądź głowy maluję ćwicząc na nich psychologię, wykonuję studium rąk, czy
wymaluję dla przyjemności martwą naturę, do której z chęcią kiedyś też jeszcze
wrócę… Lubię być człowiekiem zajętym.
Ma Pan jakieś swoje przyzwyczajenia, bez
których nie może pracować? Co pomaga się koncentrować?
O Jezu, proszę Pani - mam – i to bardzo złe przyzwyczajenia. Lubię
palić, kiedy maluję, bo to mi pomaga. Kiedyś dodatkowo słuchałem muzyki
elektronicznej, a teraz tworzę w ciszy, bo lubię słyszeć własne myśli, co jest
chyba związane z wiekiem.
Odkrył Pan, że w ciszy może paradoksalnie
więcej usłyszeć, tak?
Tak, cisza bardzo dużo mówi, bo pozwalamy przemawiać własnym przebłyskom
intuicji i podświadomości. Dzisiaj wiem, że cisza jest piękna tak samo jak
prostota.
Czy ta cisza prowadzi rękę?
Tak, prowadzi. Dla mnie obecnie zachodzi głębsza relacja między
płaszczyzną obrazu, ręką i mózgiem, jest jakby bardziej czysta, ale niektórzy
koledzy malując słuchają audiobooków, których ja z kolei lubię słuchać przed
snem, kiedy mam już zmęczony wzrok, ale zdecydowanie wolę ciszę przemawiającą w
kontraście do świata, który tylko kipi i buzuje.
Zapisuje się Pan złotymi literami na kartach
historii, jednocześnie historię malując. Dlaczego wybrał ją Pan za swą
przewodniczkę?
Na pewno ze względu na moją wielką miłość malarską, jaką są: Matejko, Rembrandt,
Rubens, Van Dyck, Siemiradzki, ponieważ właśnie historia pozwoliła im
przeprowadzać piękne rozgrywki malarskie – malować metale, szkła, ludzi coś
przeżywających, bo wiadomo, że wtedy nie było kina, więc obrazy pełniły taką
rolę. Publiczność oglądając je również przeżywała, na przykład za przyczyną Pochodni Nerona pełnię dramatu na nim
uwiecznioną.
Zostałem ukształtowany w duchu heroicznym również za sprawą literatury.
Czasem myślę, że fajnie byłoby namalować coś spokojnego, ale czy to się uda?
Nie wiem, trzeba będzie kiedyś spróbować. Czas odsłoni oblicze jutra.
Pan obrazując przeszłość tworzy przyszłość,
a więc łączy te przeciwstawne sobie
kierunki. Trudne a zarazem bardzo ciekawe działanie…
W Lechistanie – bo o nim
mówimy - wziąłem naskórek z mitologii
germańskiej, celtyckiej i tolkienowskiej. Homer stworzył nową jakość o bogach
Olimpu, tak jak Tolkien i ta nowa jakość jest najbardziej postrzegana przez
obecne pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków, dlatego twierdzę – obserwując
braki w wiedzy młodych ludzi - że choć mitologia starożytna jest ponadczasowa,
to jednak zostaje zastępowana przez tę nową mitologię. Przyczynia się do tego Hollywood
poprzez filmy, gry komputerowe, grafikę cyfrową, toteż antyczni herosi
przybierają teraz oblicza Fantasy – całkiem inne niż postrzegane w
starożytności. Szkoda, bo właśnie ze starożytności wyzierała jedna wielka
tajemnica. Za bogiem nie tylko kryło się ciało, ale także wielkie pojęcie,
skrót myślowy i symbol o szerokim spektrum działania. A dziś postrzegamy go już
inaczej.
No właśnie, czas pędzi zmieniając nasze
spojrzenie na różne dziedziny życia, w tym również na sztukę i - w moim
przekonaniu - z jednej strony to piękne, bo przydaje im wartości, ale z drugiej
dużo ujmuje tradycji. Czy Pan też ma podobne odczucia?
Tak, mam podobne odczucia i też - mówiąc szczerze - Lechistan poniekąd powstał, żeby przyciągnąć młodych do historii za
przyczyną kontynentu z orkami, harpiami i tymi genetycznie dziwnymi stworami.
Lubią go oglądać, dlatego być może potem sięgną po książkę Radosława Sikory o
Husarii, może do naszej historii sięgną, może przeczytają Sienkiewicza, a może
nie? Moim założeniem jednak było przenieść tradycję w przyszłość, zaszczepiając
nowe pojęcia ikonograficzne. Szukałem w Internecie informacji, czy w Europie bądź
w Stanach ktoś zrobił coś podobnego, ale tam pojawiają się pojedyncze prace.
Tylko w Chinach jest człowiek - jego nazwiska teraz nie pamiętam - który bazując
na tradycji i mitologii chińskiej, postąpił podobnie jak ja.
Głównym bohaterem swoich obrazów uczynił Pan
jeźdźca na koniu. Czym – że tak to ujmę – Pana urzekł? Czy wybór podyktowany
był fascynacją historycznymi dziełami i materializuje się pod pędzlem za
sprawią obejrzanych ilustracji i przeczytanej literatury, czy opiera się raczej
na Pańskiej wyobraźni?
Koń od zawsze - zwłaszcza u nas - uznawany był za zwierzę bardzo
szlachetne. Kiedy byłem uczniem szkoły podstawowej, historię Polski ilustrowano
czarno - białymi obrazami naszych mistrzów: Kossaków, Matejki, Brandta i innych. Pamiętam,
że z kolegami uwielbiałem je oglądać, gorzej z wiedzą, którą musieliśmy
przyswoić, ale ilustracje były wspaniałe, a dzisiaj z żalem patrzę, jak
pokazuje się Mieszka I na monecie zamiast wyobrażenia matejkowskiego, gdzie
Mieszko jest mocny i czuć w nim tego pół poganina, bardzo inteligentnego
faceta, który z przyczyn bardzo logicznej oceny sytuacji przyjmuje chrzest. A
na monecie? Prymitywnie wybita z kawałkiem zamku, no więc czym młody człowiek
ma żywić wyobraźnię?
Malując bazuję na grupach rekonstrukcyjnych, przy czym nie interesuje
mnie, czy koń ma trzydzieści trzy, czy trzynaście zębów - to ma działać, a
świat ma wciągać. Lubię też czasami stosować - jak w Baroku - pewne deformacje.
Świadczą one jednak o świadomym zmaganiu ekspresji, a nie o braku umiejętności
malowania. Jeśli się dobrze wystylizuje, by wzmocnić ekspresję postaci, wtedy -
w cudzysłowie - odczytuje się to jako stylizację, a nie błąd rysunkowy.
Malarstwo Fantasy wymaga także znajomości anatomii ludzkiej i konia, czy
jakiegokolwiek innego zwierzęcia. Muszę także się przyglądać: dotknąć futra,
poczuć zapach, miękkość, odkryć czy stal jest miękka, czy porowata.
Zwróćmy uwagę, że Sapkowski tak jak Tolkien stworzył naszą polską mitologię, powołując do życia Wiedźmina, który podbija świat nie tylko w grach komputerowych, ale też i w książkach. Jego cykl o Śląsku jest także wspaniały. Publikacja poszczególnych tomów Wiedźmina zbiegiem okoliczności przypadła na czas, kiedy malowałem Moją Sarmację - taki cykl rozpędowy. Kiedy dzisiaj go oglądam z uśmiechem pobłażania na ustach, odnoszę wrażenie, że to są raczej szkice, bo właśnie szkic olejny tak u mnie teraz wygląda, ale w tamtej chwili wracałem do sztuki kreatywnej, kreacyjnej i to mnie zadowalało.
Bez wątpienia Sapkowski wpłynął na
moją malarską podświadomość, jak również nieżyjący już amerykański pisarz Fantasy,
David Gemmell, który choć nie pisał tak opasłych - jak Amerykanie – tomów, to
jednak potrafił w trzech zdaniach znakomicie naświetlić pejzaż, atmosferę,
wilgotność powietrza, grozę, co udaje się tylko nielicznym. A dzisiaj odkryłem
piękno i potęgę komiksu, którym zaraził mnie mój syn. Jestem pod wrażeniem prac
rysownika Jima Lee - twórcy Batmana,
przypominających moje szkice. Piękna rzecz! Okazuje się, że nad tym komiksem
pracuje zespół ludzi odpowiedzialnych za: tusz, grafikę, kolor, dlatego kupuję poszczególne
egzemplarze zostawiając interesujące mnie kompozycje, zaskakująco wywodzące się
z pogranicza baroku. Przenieść je na grunt malarski to byłaby bajka! Lubię
oglądać dobrych rysowników sugestywnie rysujących, którzy tworzą wspaniałe
grafiki i kompozycje. Na razie maluję na próbę, mogąc wprowadzić dynamiczne,
zaskakujące kompozycje, smoki i im podobne. Zobaczymy, jaki będzie tego efekt.
Właśnie przygotowując się do rozmowy, z
zaskoczeniem odkryłam, że nie stroni Pan od świata Fantasy – który w
literaturze bardzo cenię. Przemiło więc było mi dostrzec, że na Pańskich
obrazach goszczą fantastyczne zwierzęta, smoki i potwory, budujące nierealny
klimat, kuszący przy tym niewątpliwie wielobarwnością. Zdawałoby się, że prawda historyczna
i baśń w parze iść nie mogą, a jednak…? Czy to w pewnym sensie ukłon w stronę
kolegi po pędzlu, Jacka Malczewskiego?
Tak, Matejki, Malczewskiego… Jako dziecko pamiętam, że kiedy po raz pierwszy w Muzeum Śląskim zobaczyłem Pożegnanie z pracownią Jacka Malczewskiego, byłem zaskoczony, że ktoś maluje jak Matejko, bo już wówczas dla mnie i dla Piotra Naliwajki był on mistrzem świata w malowaniu. Dziś zaliczam Malczewskiego do czwórki ulubionych malarzy, stawiając obok niego właśnie Matejkę, Rubensa i Rembrandta – a co najfajniejsze – wszyscy są spod znaku zodiakalnego Raka, jak ja, dlatego zawsze się śmieję, że jestem w doborowym towarzystwie: 24. czerwca urodził się Matejko, 25. – ja, 28. czerwca Rubens, a kolejno 14. i 15. lipca przyszli na świat Malczewski i Rembrandt.
Kiedy ktoś pyta: czego będzie mi najbardziej żal, gdy będę umierał, odpowiadam, że nie rodziny ani tego świata, lecz faktu, iż nie będę mógł stać z zachwytem przed obrazami moich ukochanych Mistrzów. Tego będzie mi na pewno żal, kiedy będę zamykał oczy i żegnał się z tym padołem.
Wróćmy jeszcze do historycznych obrazów,
ponieważ moją uwagę zwróciły również draperie oraz szaty, w które przyodziewa
Pan postaci. Szkicuje je Pan wykorzystując dostępne źródła, czy powstają one za
inną przyczyną?
Kiedy skończyłem cykl W kręgu
człowieka odbyłem ze sobą taki dialog: - Zastanów się, Kaleta, co lubisz
malować… - No, lubię malować futra, stal, ludzi, którzy coś przeżywają, ruch… -
Skoro tak, to powtórz Sarmację tylko
w innej wersji. I tak właśnie powstał Lechistan.
Czy myślał Pan o tym, aby do obrazów
zestawionych w zbiory tematyczne Magiczny
Lechistan czy Moja Sarmacja, ktoś
dopisał inspirującą opowieść, która miałaby szansę trafić do szkół i
zaintrygować uczniów historią, jako przedmiotem traktującym o dawnych
postaciach i wydarzeniach, a jednocześnie na nowo wciąż żywym?
Mój kolega - który ma całkiem niezłe pióro - proponował, żeby napisać Magiczny Lechistan, gdzie obok husarii i gromowców mogłyby się dziać czary i nie czary. Powstałaby chyba taka powieść Fantasy, w którą wplątani byliby nasi herosi.
Swego czasu popełniłem kilka rzeczy, które Paweł Huelle był łaskaw pochwalić za styl pisania - ale trzeba było rozstrzygnąć: albo będę się bawił w pisarza, albo się będę bawił w malarza. Można się też bawić w człowieka renesansu, lecz za takiego się nie uważam, więc jednak zostałem przy malarstwie.
Nieprzypadkowo o to pytam, ponieważ sięgając pamięcią do czasów szkolnych, czy licealnych stwierdzam, że o czasach lechickich niewiele się mówi, albo wręcz przemilcza temat…
Nasi historycy nie lubią tego tematu, ale pisarz i badacz, Janusz Bieszk
- autor książki Słowiańscy królowie
Lechii. Polska starożytna - pokazuje źródła. Czasami trzeba - bez uprzedzeń
i kompleksów względem innych - spojrzeć na własną historię. Biorąc pod uwagę
nazwę, należałoby być dumnym z tej rasy. Broń Boże nie należy tego wiązać z
megalomanią. Chodzi tylko o to, aby być wiernym faktom i dobrze wczytać się w
historię. Współczesne podręczniki jednak nie pozwalają młodym odkryć, kim tak
naprawdę jesteśmy.
Czy jest szansa, że kiedyś namaluje Pan serię
obrazów pod tytułem na przykład Trylogiada?
Myślę tutaj o portretach postaci wyjętych z kart powieści sienkiewiczowskich,
bo materiał do twórczych działań jest
bez wątpienia olbrzymi…
Powiem szczerze, że raczej nie, ponieważ tak znakomici ludzie ilustrowali jego powieści, iż ja bym się nie ważył. Z drugiej strony, nie będę się zastrzegał, bo może znowu w głowie pojawi się szalony pomysł taki jak Mój Lechistan? Wtedy mógłby powstać Mój Sienkiewicz w całkiem innym świetle stawiający autora, co nie zmienia faktu, że z całą pewnością nie odważyłbym się zmierzyć z tak znakomitą szkołą, jaką była dziewiętnastowieczna szkoła ilustracji.
Żywię nadzieję, że za przyczyną Lechistanu
młodzież nabierze ochoty, by sięgnąć po
Sienkiewicza, którego przeczytałem będąc w trzeciej klasie szkoły
podstawowej, więc wychowałem się na Sienkiewiczu, na Mickiewiczu i Słowackim,
którego bardzo cenię za język i słowo, tak samo zresztą, jak Wyspiańskiego.
Czy spośród wszystkich namalowanych dotychczas obrazów znajduje się ten, którego za żadne skarby świata nie mógłby Pan sprzedać?
Tak, są takie obrazy, których nie mogę sprzedać, ponieważ należą do
moich najbliższych.
Nie da się ukryć, że mając już te sześćdziesiąt jeden lat, będę się
starzał. Lechistan ciągle próbują
wykupić, jednak nie sprzedaję go ze świadomością, że jeszcze przez kilka lat
będzie wystawiany. Jest on moim zabezpieczeniem na starość, bo jeśli komuś się
spodoba, to może pomyśli: O! Kaleta
jeszcze żyje, może zamówię coś u niego? A kiedy już malować nie dam rady,
to właśnie Lechistan będzie mi przypominał,
że kiedyś malowałem. Współczuję kolegom, którzy się wyprzedają, a potem na
starość brak im sił i nie mają nic...Warto więc za każdym razem podejmować
świadome decyzje, bo pieniądze to nie wszystko. Nie ulegam kultowi posiadania
przedmiotów, które mógłbym kupić, dzięki czemu żyje mi się o wiele prościej i
lepiej, a opinię o człowieku wyrabiam sobie zapytując go, czym się interesuje,
a nie w oparciu o to, co posiada. Odpowiada mi proste życie, jakie prowadzę, bylebym
tylko spokojnie mógł malować.
Jeśli chodzi o Francję,
wystawiałem tam tylko starsze prace, natomiast zaprezentowałbym się wszędzie,
gdzie byłaby chęć oglądania, bez względu na kraj.
Modne
stają się ostatnio podróże kosmiczne. Gdyby Pan miał chęć i okazję się w taką
udać, który swój obraz zabrałby ze sobą i dlaczego?
Wolałbym podróżować w
czasie niż w kosmos, byłoby znacznie ciekawiej. Czy bym coś zabrał? Chyba nie,
raczej bliskich: syna, córki, żony... Może jakąś małą głowę? Wolałbym patrzeć
wtedy na nowe rzeczy niż nie na te, które już powołałem do życia.
Gdyby to było możliwe,
podróżowałbym na zasadzie ciała astralnego - ze świadomością. Kapitalnie byłoby
popatrzeć, jak wyglądali: Mieszko I, Bolesław Chrobry, bądź też jak wyglądały:
scena zabójstwa Leszka Białego w Gąsawie, czy szarża pod Kircholmem. Ciekawym
doświadczeniem byłoby móc wisieć jako chmura energii nad tymi postaciami, nie
przeszkadzając im i nie ingerując przyglądać się, jak to było. Byłaby to dla
mnie wielka frajda! Może dzięki takiej możliwości ludzkość osiągnęłaby wyższy
poziom duchowy?
Pisarzom
życzę nierzadko połamania pióra, a czego mogłabym Panu życzyć? Połamania
pędzla?
Wie Pani czego? Nieustającej
przyjemności malowania.
W
takim razie tego Panu najgoręcej życzę.
W
ostatnim słowie do Czytelników chciałbym powiedzieć jeszcze…
Jest mi niezmiernie
miło, że za Pani przyczyną, mogę się z Wami spotkać – to raz, a dwa – włączcie
myślenie, bo ono daje wrażliwość.
O!
I to jest doskonała puenta naszej rozmowy, tak myślę… i zarazem bardzo dziękuję
za nią i za poświęcony czas.
Ja również dziękuję za
wywiad, za miłe słowa, które mnie podbudowały, żeby dalej tworzyć. Jeszcze są
ludzie, którym podoba się ten typ malarstwa… Kłaniam się pięknie i przede
wszystkim dużo zdrówka życzę, bo ono jest najważniejsze.
Z Dariuszem Kaletą rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.
Niniejszą rozmowę opublikowano w Magazynie artystycznym Galerii SOPRA TUTAJ.
Brawo! Wspaniały, esencjonalny wywiad, który z przyjemnością przeczytałam. Gratuluję!
OdpowiedzUsuńZ każdą Twoją opinią się liczę, tym milej mi jest czytać tę konkretną. Dziękuję!
UsuńBardzo interesująca rozmowa.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Agnieszko i pozdrawiam serdecznie.
UsuńWspaniały wywiad! Jeszcze zanim go przeczytałam to wiedziałam, że będzie na najwyższym poziomie :)
OdpowiedzUsuńPrzemiło, że wierzysz we mnie tak bardzo. Dziękuję! ❤️ Dodam jednak, że bez Pana Dariusza, który tak ciekawie potrafi dzielić się światem barw i historią, rozmowa nie byłaby taką, jaką ją określasz. Pozdrowionka! 😊
Usuń