[WYWIAD PATRONACKI] Elżbieta Sidorowicz - Adamska: Zadanie pytań, taki jest dla mnie cel literatury. A właściwie w ogóle sztuki.


Oto mój gość: projektantka wnętrz, ilustracji dziecięcej i grafiki użytkowej, rzeźbiarka, fanka DIY, to jest sztuki polegającej na odnowie starych, wyrzucanych mebli i innych przedmiotów, którym daruje drugie życie, miłośniczka koni i słowa pisanego, słowem - Artystka przez wielką A – Elżbieta Sidorowicz – Adamska.


Z uwagi na powyższą prezentację pragnę zauważyć, iż wachlarz zajęć, którym poświęca Pani uwagę ma ogromną rozpiętość i barwi się kolorowo. Jak udaje się Pani je ze sobą godzić i być zarazem żoną i matką?


No więc problem w tym, że nie bardzo mi się udaje… Pracowałam i pracuję cały czas w pełnym wymiarze godzin - jestem grafikiem w agencji reklamowej. Wszystko, co robię dla siebie, robię po godzinach, poświęcając swój wolny czas, wypoczynek, często kontakty z ludźmi, nad czym boleję… Książkę zaczęłam pisać, gdy moja córka była malutka i odłożyłam ją właśnie dlatego, że nie mogłam pogodzić macierzyństwa z pracą literacką. Dopiero teraz, gdy córka jest dorosła, wróciłam do niej. Inne rzeczy nie są tak pochłaniające czasowo, zawsze można znaleźć chwilę na napisanie wiersza, tekstu piosenki, namalowanie obrazu, odnowienie mebelka, stworzenie ilustracji, rzeźby czy okładki książki. To są prace intensywne, lecz krótkie. Porównując do sportu: to sprint. Ale pisanie powieści to maraton - z całą piękną, ale i trudną „samotnością długodystansowca”. Bardzo jestem wdzięczna mojemu mężowi i córce, że pozwolili mi na długie godziny odpłynięcia w inne światy, że szanowali moją pasję i wspierali mnie na każdym kroku. Nie każdy ma taki komfort, że jest rozumiany przez najbliższych i może pracować bez poczucia winy…

Bodźcem do tej rozmowy stała się premiera drugiego tomu trylogii Okruchy gorzkiej czekolady. Serce na wietrze, którego premiera przypadła na 21.07.2020, i któremu blog Góralka Czyta ma zaszczyt patronować medialnie. Stanowi on kontynuację Morza ciemności opublikowanego również nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka w 2019 roku, jednak Czytelnikom dała się Pani poznać jako poetka debiutując cyklem wierszy na łamach miesięcznika Poezja. Skąd ten radykalny zwrot w kierunku prozy? Czy ze względu na obszerniejszą formę przekazu pozwala lepiej i pełniej wyrazić siebie?  

Wiersze pisałam od zawsze, to znaczy od momentu, gdy nauczyłam się składać litery. Pisałam przez całą podstawówkę i liceum, nikomu ich nie pokazując na wszelki wypadek… Gdy kończyłam liceum, zauważyłam ogłoszenie Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie, że planowane są warsztaty poetyckie. Osoby zainteresowane proszone były o przesłanie próbki swojej twórczości. Postanowiłam zaryzykować! Zakwalifikowałam się na warsztaty i przez kilka kolejnych lat brałam w nich udział. Poznałam tam grono fantastycznych ludzi, moich rówieśników, ogarniętych tą samą pasją, z większością z nich przyjaźnię się do dzisiaj. Debiut poetycki miałam w miesięczniku Poezja, liczącym się w owym czasie bardzo na rynku, poza tym drukowałam wiersze w prasie, która dawała takie możliwości - w wielu gazetach były takie „kąciki literackie” bądź wręcz poetyckie. No i zupełnie nieoczekiwanie przyszło do mnie pragnienie wyrażenia się w innej formie! Myślę, że dla człowieka piszącego w ogóle, to było naturalne - próba sprawdzenia się, przestawienia na inny rodzaj twórczości. Aby nie było wątpliwości: poezję niezwykle kocham i szanuję, uważam ją za królową literatury, jej najwyższe intelektualne osiągnięcie. Wiersz jest krystaliczną, skondensowaną formą, otwierającą jednocześnie nieznane światy, dającą maksymalne przeżycie i ten trudny do zdefiniowania dreszcz wzdłuż kręgosłupa… to daje dobry wiersz. Nie wiem, co stało się ze światem, że nagle poezja przestała być ludziom potrzebna. Według mnie to czasy upadku… Proza za to jest bardziej egalitarna, ma szansę dotrzeć do większej ilości ludzi i podarować to, co jest im potrzebne. Przecież każdy z literatury wynosi to, co jest dla niego ważne, a zadaniem pisarza jest przedstawienie tak szerokiego wachlarza, by każdy mógł wynieść coś dla siebie. Takie zadanie postawiłam sobie przy pisaniu książki, zdając sobie jednocześnie sprawę, że zawsze odbiór uzależniony jest od wrażliwości Czytelnika. Czy wyrażam w ten sposób siebie? Tak, na pewno. Nie wiem, czy pełniej i lepiej niż za pośrednictwem poezji, myślę że tak samo, tylko forma jest łatwiejsza w odbiorze. Podsumowując: poezja jest niewątpliwie elitarna, choć oczywiście ważne jest też to, by pisać „dla dwunastu osób”. Ale proza daje szerszy zasięg, więcej ludzi po nią sięgnie, jeśli przemyci też ważne sprawy, to, co jest dla nas prawdziwie istotne, to można powiedzieć, że spełniła swoje zadanie. Bo tym zadaniem w każdym przypadku jest podarowanie wzruszenia i zadanie najważniejszych, fundamentalnych pytań. Nie danie odpowiedzi! Zadanie pytań, taki jest dla mnie cel literatury. A właściwie w ogóle sztuki.

Jeśli przyjrzymy się Pani działalności na szeroko rozumianej artystycznej niwie, bardzo łatwo dostrzeżemy szereg analogii do talentów, którymi obdarzyła Pani swoją bohaterkę, Anię Kielanowicz, także absolwentkę liceum plastycznego. Czy to przypadek, a może przeciwnie – celowe działanie, bo łatwiej jest pisać w oparciu o własne doświadczenia?

Oczywiście, że łatwiej jest pisać opierając się na własnym doświadczeniu! To, co przeżyliśmy kształtuje nas, nasze widzenie świata. To, co umiemy robić, umiemy opisać prawdziwie, bez fałszu czy zmyłki. Po prostu to wiemy. Dlatego podarowałam Ani naukę w liceum plastycznym (sama też kończyłam takie liceum i znam jego niepowtarzalny klimat), dlatego dałam jej malarstwo, bo sama malując mogłam opisać dokładnie proces twórczy, wszystkie inspiracje, zachwyty czy niepokoje z nim związane. To samo tyczy poezji. Natomiast nie znam się na muzyce, to znaczy „wyrodziłam się” z bardzo muzykalnej rodziny - prawdziwy pech, bo dziadek mój od strony taty był dyrygentem i kompozytorem… Ponieważ jednak muzyka była cały czas obecna w moim życiu, więc mimo braku zdolności w tym kierunku, myślę, że ją czuję i rozumiem. Mam nadzieję, że emocje z nią związane przedstawiłam na tyle prawdziwie, że Czytelnik może w nie uwierzyć. 

Siedemnastoletnia Ania w wypadku samochodowym traci rodziców, czego konsekwencją jest samodzielne mieszkanie w dużym domu pełnym niedogodności i… duchów przeszłości. Przyznam, że rozpoczynając przygodę z Pani dorobkiem, właśnie ów fakt poruszył mnie do głębi, bowiem teraz wkraczający w dorosłość ludzie marzą, by jak najszybciej opuścić rodzinne gniazdo, a bohaterka -  przeciwnie – oddałaby wszystko, by mama i tata mogli być jeszcze choć przez chwilę obok niej. Czy można by więc przypuszczać, że kierując w taki a nie inny sposób losami dziewczyny, chciała Pani zwrócić uwagę młodych na wartości takie jak miłość i rodzina, o których w pędzie życia czasem zdarza im się zapomnieć?


Myślę, że to, jak się czujemy w naszym domu jest nierozerwalnie związane z atmosferą w nim panującą. Gdy wychowujemy się w kochającej rodzinie, gdy czujemy akceptację i wsparcie ze strony najbliższych, zrozumienie dla naszych słabości, ale i szacunek dla naszej indywidualności i dumę z osiągnięć, wtedy nie mamy potrzeby szybkiej „ucieczki z domu”, nasze wejście w dorosłość jest płynne i naturalne. Kochająca rodzina jest cudem i darem. Niestety, nie każdy ma takie szczęście, by żyć i wychowywać się w dobrej rodzinie, przy czym „dobra” nie oznacza ani pochodzenia, ani statusu majątkowego, oznacza wyłącznie miłość. Wie Pani, teraz są inne zupełnie czasy niż te, w których dorastałam, młodzież ma nieograniczone możliwości wyjścia w świat, studiowania za granicą, chociażby dzięki programowi Erasmus. Moja córka nie chciała z tego skorzystać. I powiedziała mi: wiesz, kto z moich znajomych głównie tam jedzie? Ci, którzy chcą uciec z domu, bo nie mogą się dogadać z rodziną, ci którzy nienawidzą przebywania w domu, bo czują się niekochani, niezrozumiani, niepotrzebni. To jest wyśmienita ucieczka.  Świetne wytłumaczenie. Ale mnie to niepotrzebne. Bardzo się wtedy wzruszyłam… Więc myślę, że to, jak odbieramy dom, jest zasługą lub też winą naszej rodziny. Gdy wszystko jest dobrze, mamy szansę wejść w dorosłość, nie paląc za sobą mostów, nie grzebiąc trudnej przeszłości. W przypadku Ani dorośnięcie nie było naturalne, wiązało się z dramatycznymi okolicznościami, wcale przez nią niechcianymi. To zrozumiałe, że tęskni za rodzicami, uosabiali oni w jej życiu pewność i bezpieczeństwo, zrozumienie, wsparcie i nieograniczoną miłość. Sądzę, że jest to w pewnym stopniu przesłanie mojej książki: jeśli mamy szczęście wychowywać się w kochającej rodzinie, to doceniajmy ten fakt, bo jesteśmy naprawdę szczęściarzami. Jeśli zaś nie, to wiedząc o tym, nie powielajmy błędów naszych rodziców, sami stwórzmy najlepszą rodzinę i dajmy naszym dzieciom to, co mamy najcenniejszego - nasz czas i naszą miłość. Rodzina jest siłą i potęgą. Nie zapominajmy o tym.

Zdaje się, że niejako na osłodę podarowała Pani Ani kotkę o imieniu Zadyma. Jeśli wierzyć słowom posiadaczy tychże, kocie mruczenie ma zbawienny wpływ na efektywność twórczą. Czy Pani, której kot w życiu także towarzyszy, może to potwierdzić?

Mój kot niestety poluje już na tłuste myszy po drugiej stronie tęczy… Był członkiem naszej rodziny ponad osiemnaście lat, kochaliśmy go bardzo i wciąż za nim tęsknimy. Poldek był jednym z najmądrzejszych zwierząt, z jakimi dane mi się było zetknąć. Rozumiał wszystko, nie mówił tylko dlatego, że mu się nie chciało (śmiech). Potrafił otwierać drzwi i zapakowane kanapki, żeby zwinąć ich zawartość, wracać do domu o umówionej godzinie (!), kiedyś, przejęty bardzo przygotowaniami do świąt wielkanocnych, przyniósł nam w podarunku mysz i szczura, i ułożył je pieczołowicie na wycieraczce. Był też naszym lekarzem rodzinnym i osobistym psychoterapeutą. Uwielbiam koty za ich niezależność, dumę i piękno, jednocześnie absolutnie nie zgadzam się z rozpowszechnionym poglądem, że kot przywiązuje się do miejsca, a nie do właściciela. Nasz kot nas kochał, gdy wyjeżdżaliśmy tęsknił za nami, dał nam wielkie serce i miłą, towarzyską obecność. Poza tym wszystkim był strasznym zbójem, rządził na ulicy, lał się z innymi kotami, a inne wychowywał, ucząc różnych kocich mądrości. Książkowa Zadyma jest trochę na nim wzorowana, też charakterna, ale jednocześnie kochana. Jestem zwolenniczką poglądu, że obecność zwierząt w naszym życiu jest czymś niezastąpionym: wyciszają one nasze emocje, uczą wyrozumiałości i odpowiedzialności, dają nam siłę i psychiczny odpoczynek, nawet jeśli musimy sprzątać piątą kupę w ciągu dnia.

Wyobrażam sobie, że nim się zasiądzie do pisania ma się w głowie, bądź też na papierze nakreślony plan działań. Czy Pani też takowy posiada i czy z którymś z bohaterów od początku sympatyzuje, a któregoś nie lubi? Jak to się ma do odczuć, którymi po wydaniu książki dzielą się z Panią Czytelnicy? Czy owe odczucia choć częściowo się ze sobą zbiegają?

Miałam wizję mojej książki w głowie od samego początku. To znaczy oczywiście główny zarys, wiedziałam o czym chcę napisać, wiedziałam jak się książka zacznie i jak skończy. Natomiast w trakcie pisania zdarzało się, że bohaterowie rządzili mną, jak chcieli! Wymyśliłam ich ponad dwadzieścia lat temu, najpierw Anię i Jeżozwierza, potem dołączył do nich Michał i cała reszta. Wtedy, gdy zaczynałam pisać, nie pisałam „po bożemu” od początku do końca, tylko zapisywałam oderwane sceny, dialogi, krótkie opisy. No i po latach nastąpiła taka sytuacja, jaką przeżył pewien nasz przyjaciel, który oznajmił nam, że wybiera się do Australii. Bardzo się ucieszyliśmy, ale pytamy go: słuchaj, Adam, a jak ty tam się będziesz porozumiewał, przecież nie znasz angielskiego, tylko francuski? Na to Adaś zamyślił się i odpowiedział: właściwie to ja znam bardzo dużo angielskich słów, tylko mi brakuje łączników między nimi… No i ja się dokładnie tak poczułam, jeśli chodzi o książkę - miałam słowa, brakowało łączników. Więc musiałam usiąść jeszcze raz i wszystkie oderwane sceny połączyć w jedną całość, pamiętając cały czas, co już mam, a co będę musiała dopisać. Karkołomna zabawa! 

A jeśli chodzi o moich bohaterów, to ich po prostu lubię! Myślę, że jeśli autor lubi stworzone przez siebie postaci, to Czytelnik też je polubi, bo niosą w sobie pewną wewnętrzną energię. Oczywiście mam też postaci negatywne, ale je też starałam się opisać z emocjami, licząc na to, że podobne emocje przeżyje Czytelnik. Mam w ogóle zasadę, że podchodzę do moich bohaterów z szacunkiem. Czy zły, czy dobry - wart jest mojego czasu i moich zabiegów. 

Natomiast jeśli chodzi o odbiór Czytelników… jedynie w dwóch przypadkach zetknęłam się z opinią o bohaterze zupełnie inną niż moja. Chodziło o Anię. Te dwie osoby (kobiety), powiedziały mi, że Ania jest zarozumiała, pyszni się swoim dobrym pochodzeniem, jest we wszystkim genialna i strasznie je wk… wkurza. Nie ukrywam, że bardzo mnie te opinie zdziwiły. Potem pomyślałam, że tak naprawdę książka obnaża u ludzi pewne ich życiowe deficyty, brak miłości w dzieciństwie, brak wiary w siebie, brak chęci robienia czegokolwiek… Gdy ludzie widzą naocznie, że coś ich w życiu ominęło, że czegoś nie dostali lub nie potrafili zdobyć, wtedy często włącza im się ogromny agresor. Ania dostała od życia bardzo dużo: kochającą rodzinę, całe zaplecze kulturowe jakie ofiarowuje swoim dzieciom tak zwany dobry dom: tradycję, historię, wychowanie, wielopokoleniowe wykształcenie. Odziedziczyła również majątek. Poza tym jest inteligentna i utalentowana. To trochę za dużo, przynajmniej dla niektórych… Wzbudza to w nich tylko jedno uczucie: i dobrze jej tak! Nie będę jej żałować! Muszę przyznać, że z kolei ja bardzo żałuję tych ludzi. Przykro mi, że muszą nieść w sobie taką traumę.

Czytając miałam wrażenie, że Pani, jak na artystkę przystało, Serce na wietrze malowała słowem za sprawą bogactwa, obrazowości i plastyczności języka. Czy więc historia jak i sposób jej opowiedzenia winny mieć zawsze równorzędne znaczenie?

Forma jest nierozerwalnie związana z treścią, takie jest moje zdanie. Można mieć fantastyczną historię i nie umieć jej właściwie opowiedzieć, można dysponować wspaniałym warsztatem i nie mieć nic do powiedzenia… Więc według mnie pisarz musi całe życie rozglądać się za inspirującymi tematami, a jednocześnie nieustannie szlifować formę, dochodzić w niej do takiego mistrzostwa, na jakie tylko go stać. No i musi rozbudzać w sobie emocje, ale to naprawdę trzeba rozpalić pod kotłem! Tylko z połączenia tych trzech rzeczy może zrodzić się w moim pojęciu doskonała książka. A, i wiedza! Trzeba się nieustannie uczyć, żeby móc coś ciekawego powiedzieć, nie ma inaczej… U siebie wciąż widzę mnóstwo niedoróbek, odpuszczeń, cały czas nie jestem do końca z siebie zadowolona. I myślę, że ta pokora również jest ważna. Wobec siebie. Wobec świata. Wobec ludzi. I wobec własnych niedoskonałości.

W pierwotnym zamyśle powieść zatytułowana była Biały jednorożec. Czy Pani zdaniem – skoro zdecydowano się go zmienić – współczesny Czytelnik wykazuje brak chęci do interpretacji metafor?

Zmiana tytułu to nie był mój pomysł… Wciąż wierzę w ludzi, w ich zdolność pojmowania metafor, w ich inteligencję, umiejętność czytania symboli, kodów kulturowych, pewnych ikon. Jednorożec jako symbol towarzyszył człowiekowi od wieków, występował w literaturze i poezji, w malarstwie, tapiseriach, heraldyce. Wystarczy zajrzeć do Słownika mitów i tradycji kultury Władysława Kopalińskiego, by zobaczyć jaka jest jego symbolika: jest symbolem czystości i dziewictwa. Wyraża miłość wyrzekającą się spełnienia fizycznego, przenoszącą poezję wyrzeczenia nad poezję posiadania, stąd jest emblematem związku platonicznego. Jest idealnym tytułem do drugiej części mojej książki, która w nieoficjalnym podtytule ma słowo miłość, tak jak tom pierwszy miał słowo śmierć. Niestety. Podobno biały jednorożec mógłby wywoływać skojarzenia, których byśmy nie chcieli, innymi słowy, prawdopodobnie kojarzyłby się z literaturą fantasy lub z tęczowym jednorożcem dla pięciolatek… Przykro jest pomyśleć, że słowa podlegają schematom myślowym, że nie są słowami wolnymi, a takimi powinny być dla pisarza. I Czytelnika!

Książka na pierwszy rzut oka przykuwa uwagę swoją objętością, bowiem 740 stron znacząco odbiega od reguły. Czy nie obawia się Pani, że tak obszerny tekst może zniechęcić do lektury, wszak kondycja czytelnictwa w Polsce nadal pozostawia wiele do życzenia…?

Myślę, że ludzie, którzy generalnie nie czytają i tak nie przeczytają książki, nawet gdyby była znacznie cieńsza. A ci, którzy czytają - przeczytają i 700 stron! Dla mnie ważne było, aby historia została opowiedziana właściwie, aby miała dla siebie tyle miejsca, ile potrzebuje. To trochę tak, jak z meblami. Można wcisnąć olbrzymi stół do mikroskopijnego pokoju, ale odpowiednio zaprezentuje się dopiero wtedy, gdy będzie miał wokół siebie przestrzeń. Dlaczego dawniej domy stawiano w wielkich parkach, na obszernych trawnikach? Aby wydobyć ich całe piękno, proporcje, aby dać im odpowiednią oprawę. Mam wrażenie, że tak jest ze wszystkim. Więc nie, nie boję się obszerności tekstu. Zresztą spotkałam się z głosami, że książka połknięta została w jeden dzień. Rany boskie! To nawet ja tak szybko jej nie przeczytałam…

Serce na wietrze jest w moim odczuciu swoistym studium odradzania się Ani, która niczym feniks z popiołów powstała po to, by przeżyć życie na nowo. Wykazuje Pani, że mimo bólu po stracie bliskich, warto dać sobie szansę na życie jego pełnią, wypełniając pustą przestrzeń nowo poznanymi ludźmi, będącymi gwarantem nadziei na lepsze jutro. Czy właśnie dlatego na drodze Ani stanął Potwór w osobie Pawła Jeża?

Czy Paweł jest gwarantem nadziei na lepsze jutro? Jest przede wszystkim tajemnicą. Ale to prawda, że daje Ani cały wachlarz przeżyć. Po prostu spotkanie z osobowością wzbogaca osobowość! Paweł jest wyzwaniem i niewiadomą, ale jednocześnie przyjacielem, a także obiektem rozmyślań i marzeń. Na pewno wzbogaca jej życie i na pewno zdobywa szturmem swoje miejsce u jej boku. Pojawił się po to, by mogła przejść długą drogę - od bardzo silnej niechęci i lęku, do… Przeczytajcie!

Jeżozwierz uczy w liceum znienawidzonej przez nastolatkę matematyki. Czy Pani jako artystyczna dusza podziela tę niechęć do królowej nauk?

To całe moje życie był ponury dramat… Nienawidziłam matematyki tak, jak Ania i też byłam beznadziejna z tego przedmiotu. Mój mózg po prostu tak nie pracował! Ale też muszę przyznać, że nigdy nie miałam nauczyciela z prawdziwego zdarzenia. Nie wystarczy znać matematykę, trzeba jeszcze umieć tę wiedzę przekazać. Tłumaczyć tak długo, aż największy głąb zrozumie… Niestety w zwykłej publicznej szkole, w klasach liczących do trzydziestu uczniów, nie ma na to czasu, trzeba lecieć z programem. A tymczasem - jak w pieszych wędrówkach czy rajdach - powinno dostosowywać się do tempa najsłabszego. Matematyka była zmorą mojego życia przez całą podstawówkę i liceum. Prawdę mówiąc nie wiem, jak zdałam maturę… kłamię oczywiście, wiem jak. W ostatniej klasie do mojego liceum plastycznego przybył uczyć matematyki prawdziwy POTWÓR. Facet o mało nie doprowadził wszystkich do psychiatryka… Przyszedł do nas z wyższej uczelni, przyzwyczajony do innego poziomu, był bezwzględny, arogancki, obcesowy, niemiłosierny, pamiętam oczywiście jego nazwisko, ale przez miłosierdzie go nie wymienię… Więc ten facet podpowiedział mi rozwiązanie jednego zadania na maturze. Tylko dlatego zdałam. Po latach ów matematyk wrócił do mnie jako inspiracja przy tworzeniu postaci Pawła Jeża - więc wybaczyłam mu wszystko, bo bardzo dużo mu zawdzięczam. I - o ironio - po latach złożyłam w mej książce wielki hołd matematyce, bo naprawdę uważam ją za królową nauk, jest cudowna, logiczna, twórcza, odkrywająca nowe światy, jest genialna w swojej prostocie i swoim skomplikowaniu, jest niezwykła. Tylko ja jej nie rozumiem…

Paweł Jeż w toku akcji niczym Bestia z kultowej baśni przeistacza się i staje coraz mniej strasznym, ale za to coraz bardziej tajemniczym dla Ani, jak również dla Czytelników, co rodzi przypuszczenie, że kreacja tak złożonego bohatera nie była łatwa. Jak przebiegała i który element lepienia go z literackiej gliny był najprostszy, a który przysporzył Pani najwięcej trudności?

Przeistoczenie Jeżozwierza miałam zaplanowane, jego wielowymiarowość od początku mnie pociągała! Trochę się w nim kochałam (śmiech), więc ta kreacja nie była dla mnie trudna, wiedziałam jak go prowadzić i ulegałam jego urokowi, bo chciałam, by ulegli też Czytelnicy. To było trochę jak pisanie kryminału: znałam jego przeszłość, jego myśli, odczucia, wiedziałam, dlaczego pojawił się w ogóle w tej szkole - zabawą było tak zakamuflować wszystkie wątki, by zostawić dla Czytelnika tajemnicę, którą razem z Anią mógłby odkrywać. Nieodkryta jest jeszcze do końca, dopiero trzeci tom przyniesie wyjaśnienie i rozwiązanie zagadek.

Nie da się ukryć, że relacja Ani z nauczycielem spędza sen z powiek Michałowi, który kocha ją bez wzajemności. Czy ta miłość w Pani zamyśle będzie już do końca nosiła słodko – gorzkie znamię?

Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, bo nie chcę spoilerować własnej książki! Zostawiam tę sprawę otwartą, chciałabym by Czytelnicy do końca byli utrzymani w niepewności. Między nami - nic tak nie podgrzewa ciekawości, jak tajemnica.

Uczucia niejedno mają imię. Potwierdza to Pani dość odważnie kreśląc na kartach powieści wątek lesbijskiej miłości, jednak postawa Ani w tym aspekcie może budzić niesmak ludzi identyfikujących się z tym środowiskiem…

Musimy to powiedzieć bardzo otwarcie: zbliżenie fizyczne między ludźmi może odbywać się jedynie za pełnym przyzwoleniem obu stron, niezależnie od tego, czy jest to związek hetero czy homoseksualny. Każde inne nosi w sobie cechy gwałtu, a w każdym razie przekroczenia indywidualnych, wewnętrznych granic. Nic zatem dziwnego, że Ania zareagowała ostro na próbę nienaruszalności swego terytorium. Dokładnie to samo stałoby się, gdyby to była męska próba - proszę przypomnieć sobie jej odczucia w tańcu z nauczycielem p.o. Płeć nie miała tu absolutnie nic do czynienia, ona po prostu nie chciała kontaktu z osobą, która jej  nie pociągała fizycznie. W przypadku Bajki było to uczucie bardziej złożone, ponieważ Ania Bajkę lubiła i fascynowała się nią. Ale była to fascynacja człowiekiem, osobowością, nie zaś fizyczna fascynacja płcią. I proszę, byśmy tu nie popadali w jakąkolwiek „poprawność polityczną” czy obyczajową. Nie mamy obowiązku odwzajemniania czyichś uczuć czy zalotów tylko dlatego, by nie posądzono nas o nietolerancję. Poza tym Ania akceptuje związki homoseksualne, czemu daje wyraz w rozmowie z Bajką, ale sama nie ma takich potrzeb i nie ma powodu, by się do nich miała zmuszać tylko ze strachu, by nie zostało to źle odebrane. A późniejsza sytuacja z Bemolką? Michał mówi do siostry: naprawdę uważasz, że mnie to gorszy? Gdyby Bajka cię kochała, to powiedziałbym po prostu: OK. Za wcześnie to wszystko, ale kochacie się, więc OK. Ale… to nie miłość. W każdej sytuacji jest akceptacja dla odmienności miłości, ale nie ma przyzwolenia na manipulację i przekraczanie granic. Czy taka postawa może budzić jakikolwiek niesmak? Jakiegokolwiek środowiska? Chyba nie. Nie dajmy się zwariować!

Finałowa scena intryguje, bowiem zawiesiła Pani ją tak, by wokół Czytelnika zgęstniało powietrze w oczekiwaniu na więcej. Czy może Pani uchylić rąbka tajemnicy, zdradzając czego możemy spodziewać się w części zamykającej gorzko - czekoladową serię?

Nie mogę zdradzać fabuły, mogę jedynie powiedzieć, że w ostatnim tomie zmienia się narrator powieści - część trzecia to dziennik Pawła Jeża. Mamy więc niecodzienną możliwość, by wreszcie znaleźć się „w głowie” drugiej osoby, zobaczyć, co ten bohater cały czas naprawdę myślał, jak interpretował tę sytuację, jakie były jego uczucia. Poznamy jego tajemnicę i zrozumiemy, dlaczego w drugim tomie zachowywał się tak, jak się zachowywał. Na marginesie: pisanie tej części było dla mnie niezwykłą przygodą, musiałam przekierować umysł na męski sposób widzenia i to było naprawdę niesamowite doświadczenie. Ponieważ całe życie przyjaźniłam się z facetami i dużo przebywałam w ich towarzystwie - mam błogą nadzieję, że chociaż odrobinę weszłam w męską skórę. W każdym razie bardzo się starałam. Dość powiedzieć, że doprowadziłam swój umysł do takiego stanu, że zaczęłam się oglądać za ładnymi dziewczynami na ulicy! Oczywiście żarty na bok, jestem kobietą, więc i moje myślenie nie mogło być w 100% męskie, a raczej stworzyłam mężczyznę, który nie ma prawa istnieć - za to kobiety chciałyby, by istniał. Więcej nic nie powiem.

W ostatnim czasie naszą rzeczywistość zdominowała pandemia koronawirusa. Czy w jakiś sposób wpłynęła ona na Pani życie ograniczając działania i czy – paradoksalnie – wirus może sprawić, że nauczymy się bardziej być ze sobą i dla siebie?

Napisałam tekst na ten temat. Może ktoś chciałby napisać do tej piosenki muzykę i wykonać ją? 

MOŻESZ PO PROSTU ZOSTAĆ W DOMU


Ten czas jest jak smyczkowy tercet
nie powie tego nikt nikomu
możesz rozluźnić pięści, serce
możesz po prostu zostać w domu

Możesz rozluźnić spięte serce
niech bije wolno i spokojnie
ten czas - jak zawieszenie broni
na prowadzonej wiecznie wojnie

Możesz rozluźnić spięte ramię
wziąć w rękę nurt leniwej chwili
i zadać wreszcie to pytanie:
o cośmy się właściwie bili?

Może wystarczy noc nad głową
może wystarczą proste słowa
ta chwila zacznie się na nowo
i już na zawsze będzie nowa

Będzie jak cisza jak milczenie
jak sen którego nie pamiętasz
jak pogubione gdzieś marzenie
jak znaleziona nagle pointa

Ta chwila jak smyczkowy tercet
nie powie tego nikt nikomu
możesz rozluźnić pięści, serce
możesz po prostu zostać w domu

Możesz po prostu zostać w domu
i myśleć marzyć patrzeć nucić
nie przyznać nigdy się nikomu
…możesz po prostu już nie wrócić.


Czego mogłabym życzyć Pani na gruncie prywatnym i zawodowym?

Proszę mi życzyć więcej czasu. Żebym mogła zrobić to, co chcę zrobić, bez rezygnacji z naprawdę dla mnie ważnych rzeczy. I proszę życzyć mi tego, by Czytelnicy pokochali moje książki.

Zatem właśnie tego życzę najgoręcej.

W ostatnim słowie do Czytelników chciałabym powiedzieć jeszcze…

…że są dla mnie bardzo ważnymi osobami. Szanuję ich, cenię i chcę im dać od siebie wszystko, co najlepsze. Emocje, wzruszenia, magię, pytania, wszystkie uczucia, bo po to się przecież pisze. Pragnę ich wszystkich pozdrowić i podziękować, że czytają moje książki!

Na koniec chciałam też najserdeczniej podziękować Pani za naszą rozmowę - była dla mnie naprawdę wielką przyjemnością!

Z wzajemnością. Dziękuję za poświęcony czas.


Z Elżbietą Sidorowicz - Adamską rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca bloga Góralka Czyta.




                                

Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. Dziękuję, Duszeńku, tym bardziej, że ogromnie liczę się z Twoją opinią <3

      Usuń
  2. Bardzo ciekawa i obszerna rozmowa. 😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, Aguś, że Ci się podoba, bo może sprawi, że prędzej sięgniesz po książki Autorki :) Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Znam osobiście Elżbietę Sidorowicz, jest moją przyjaciółką od lat, a i tak znalazłam w tym wywiadzie mnóstwo informacji i ciekawostek, o których nie miałam pojęcia, dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeogromnie mi miło to czytać. Również dziękuję i pozdrawiam serdecznie!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

[WYWIAD PATRONACKI] Michał Kubicz: Zawsze powtarzam, że dokładnie w tym tkwi największa wartość mojej prozy: opowiadam o postaciach historycznych, a więc z założenia znanych, ale pokazuję ich najbardziej ludzką stronę, a tę widać właśnie w scenach kipiących od uczuć.

[WYWIAD] Daniel Pielucha: Wiedziałem, że będę malował. To niczym nieuleczalna choroba, a jak malować, to szczerze, i to, co się rozumie i czuje najlepiej, stąd ten realizm i Nadrealizm Polski.

[RECENZJA] Maciej Siembieda - "Nemezis"