[WYWIAD PATRONACKI] Michał Kubicz: Zawsze powtarzam, że dokładnie w tym tkwi największa wartość mojej prozy: opowiadam o postaciach historycznych, a więc z założenia znanych, ale pokazuję ich najbardziej ludzką stronę, a tę widać właśnie w scenach kipiących od uczuć.


Oto mój gość: radca prawny, który po godzinach pracy biurowej przeistacza się w pisarza za przyczyną fascynacji światem rzymskiego imperium. Słowem – Michał Kubicz.


Biorąc pod uwagę niniejszą prezentację, naszą rozmowę chciałabym zacząć od pytania, czy praca radcy prawnego pomogła Panu w jakiś sposób odkryć w sobie umiejętność kreowania świata powieściowego?

Praca radcy prawnego uczy przede wszystkim dużej skrupulatności i językowej precyzji. Przygotowywanie skomplikowanych opinii prawnych wymaga kompleksowego podejścia do złożonych zagadnień i bardzo dokładnego sprawdzania każdego detalu. Pisanie projektów obszernych umów wiąże się z nieustannym pilnowaniem, czy niewielka zmiana w jakimś punkcie nie wywoła skutków w innym miejscu. Z kolei sporządzane analizy prawne przedsiębiorstw (tzw. due diligence) oznaczają często konieczność zredagowania niebywale nudnego dokumentu liczącego niekiedy nawet kilkaset stron w taki sposób, aby przykuć uwagę osoby czytającej.

Kluczowe dla tworzenia powieści są wyobraźnia i wiedza na temat realiów życia w epoce, którą się opisuje. Natomiast wykonywanie zawodu radcy prawnego uczy dyscypliny przy pracy nad bardzo długimi tekstami.

Jednak wbrew temu co niektórzy sądzą, wiedza na temat prawa rzymskiego zdobywana w trakcie studiów tylko w ograniczonym stopniu przekłada się na pisanie powieści o starożytności. Podobnie jak nie trzeba znać współczesnego prawa, by pisać książki o dzisiejszych czasach, tak nie trzeba mieć głębokiej wiedzy o prawie rzymskim, by pisać o Rzymie. Podstawowa znajomość dawnego prawa pomaga jednak o tyle, o ile zazwyczaj przepisy są odzwierciedleniem stosunków społecznych, problemów trapiących społeczeństwo i przyjętych w nim reguł życia.

Już w dzieciństwie wykazywał Pan zainteresowanie Imperium Romanum. Kto je w Panu zaszczepił na tyle skutecznie, że – jak pokazało życie – trwa ono nadal oraz co stanowiło zalążek do jego zgłębiania? U małego chłopca to dość nietypowe…

Bo nietypowe było moje dzieciństwo. W latach 80., gdy większość rówieśników nie miała możliwości podróżowania, wyjechałem z rodzicami i bratem do Algierii, gdzie mieszkałem, aż do 1987 roku. Tereny Afryki Północnej były kiedyś jednymi z najbogatszych prowincji cesarstwa rzymskiego. Do dziś świadczą o tym niezwykłe ruiny miast rzymskich rozsiane po krajach Maghrebu. 

Mieszkałem raptem kilkadziesiąt kilometrów od słynnego stanowiska archeologicznego – miasta Timgad zwanego także „afrykańskimi Pompejami”. Założono je w II wieku n.e. Dzisiaj jest znane ze wspaniale zachowanej siatki brukowanych ulic, pozostałości antycznego teatru, forum, łaźni, świątyń, łuków triumfalnych oraz budzących uśmiech zbiorowych toalet publicznych.

Nieco dalej znajdowały się inne bardzo dobrze znane w środowisku archeologicznym stanowiska, takie jak Dżemila czy Setif. Ale w rzeczywistości w tamtych rejonach pozostałości po mniejszych czy większych rzymskich osiedlach widoczne są niemal na każdym kroku. Do dziś pamiętam obecne przy głównych drogach drogowskazy „Ruines romaines” kierujące do niekiedy zupełnie zapomnianych pamiątek po rzymskim imperium.

Proszę postawić się w sytuacji kilkuletniego chłopaka „schyłku PRL-u”, dla którego głównym punktem historycznego odniesienia był okres II wojny światowej, a czasy przedwojenne jawiły się jako zamierzchła przeszłość i zupełnie inna rzeczywistość. Dziecięca wyobraźnia sięgała co najwyżej do średniowiecznych zamków i rycerzy, ale nie dalej. I właśnie jako taki chłopak zostałem postawiony przed zabytkami liczącymi ponad tysiąc osiemset lat, pochodzącymi z rzeczywistości historycznej całkowicie obcej. Zetknięcie się z przebogatą kulturą materialną antyku oznaczało gwałtowne poszerzenie historycznego horyzontu i było szalenie intrygujące. Moi rówieśnicy mogli o tym jedynie pomarzyć.

Oczywiście nie poznawałem świata starożytnych Rzymian sam – pierwsze kroki pomagali mi stawiać rodzice (do dziś pamiętam, że początkowo nie mogłem zrozumieć rozróżnienia pomiędzy Rzymem-miastem i Rzymem-państwem).

Bardzo szybko zacząłem chłonąć wszystko, co związane ze starożytnością. Interesowało mnie nie tylko Imperium Romanum, ale też Egipt, Mezopotamia i Grecja. Z ogromnym zaciekawieniem czytałem popularnonaukowe książki w rodzaju Gdy słońce było bogiem czy Bogowie, groby i uczeni. Lektury Quo Vadis czy Faraon miałem za sobą, na długo, zanim nadeszła pora ich omawiania w szkole podstawowej. Z kolei fotografie greckich i rzymskich posągów zawarte w wydaniu Mitów greckich Wandy Markowskiej rozbudziły moją wrażliwość na sztukę antyku.

Najciekawsze jest jednak to, że zainteresowanie starożytnością przygasło w momencie, w którym wszedłem w dorosłość, i trwało tak w uśpieniu przez dobrych kilkanaście lat. Odżyło dopiero, gdy byłem już dojrzałym człowiekiem – zacząłem kupować kolejne książki i zagłębiać się w temat. Dopiero w 2006 roku po raz pierwszy pojechałem do Rzymu, a i to wyłącznie jako turysta pragnący zakosztować przede wszystkim niepowtarzalnej atmosfery Wiecznego Miasta.  W rzeczywistości więc ponownie „odkryłem antyk” kilkanaście lat temu. Od razu uprzedzam pytanie: nie potrafię dziś jednoznacznie wskazać, co sprawiło, że dawna pasja powróciła z taką siłą.   

Jest Pan autorem na tę chwilę pięciu książek, wchodzących w skład julijsko-klaudyjskiego cyklu, z którym swoją literacką przygodę zaczęłam od lektury powieści zatytułowanej Liwia. Matka bogów. Zdobyła ona podwójne wyróżnienie Siedmiorga oraz Ósmego Jurora V edycji niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera 2021, któremu przewodzę. Jak wspomina Pan tamte chwile, i czy – a jeśli tak to, jakie wartości wyniósł Pan wtedy dla siebie?

Kiedy przystępowałem do konkursu, nie byłem już debiutantem. Miałem za sobą trzy powieści wydane we współpracy z wydawnictwem Książnica. Od pięciu lat prowadziłem fanpage, który do dziś pozwala mi pozostawać w stałym kontakcie z czytelnikami. Dlatego w 2022 roku dobrze wiedziałem, jak przyjmowane są moje książki, komu się podobają, za co czytelnicy je cenią itd. Nieskromnie powiem więc, że zgłaszając Liwię. Matkę bogów do plebiscytu, działałem w przekonaniu, że to kawał dobrej roboty, bo z tej książki byłem szczególnie dumny i do dziś uważam ją za jedno z moich najlepszych dzieł. 

Równocześnie nigdy wcześniej nie wygrałem żadnego literackiego konkursu, więc zdobyte wyróżnienie wiązało się z wielką satysfakcją, może nawet pewnym wzruszeniem, ponieważ czym innym są pozytywne opinie czytelników, a czym innym profesjonalne jury. 

Jednak bardzo ważne jest również to, że Liwia to pierwsza książka, którą wydałem samodzielnie bez pomocy wydawcy. Fakt, że moja powieść została doceniona w plebiscycie, udowodnił mi, że nie tylko byłem w stanie stworzyć ciekawą historię, ale również zadbać o wszystkie szczegóły czyniące z książki pełnowartościowy produkt, który mogę z czystym sumieniem polecać swoim czytelnikom. Zależało mi, by osoby kupujące Liwię w najmniejszym stopniu nie odczuły, że za wydaniem tej książki nie stoi już wielki wydawca jak wcześniej i że jakością nie odbiega ona od poprzednich.

Dlatego wyróżnienie profesjonalnych jurorów odebrałem także jako potwierdzenie, że nie jestem jako autor zdany na wydawców, a zarazem jako zachętę, by rozwijać moją literacką działalność właśnie w modelu samowydawniczym.

Jodi Picoult na kartach książki Z innej bajki zapisała: Akt czytania to partnerstwo. Pisarz stawia dom, ale to czytelnik się do niego wprowadza, z kolei w posłowiu najnowszej powieści Pan wyznał: Pisząc […] starałem się […] rozpiąć tkaninę fikcji na rusztowaniu historycznej rzeczywistości, dlatego zaryzykowałabym stwierdzenie, że kreśląc swoje powieści historyczne „nie stawia Pan domów”, ale je „umeblowuje” i z tego, co zdążyłam zauważyć, czyni to Pan na tyle gustownie, że grono obserwatorów profilu Michał Kubicz- sekrety Rzymu stale się powiększa, a wpisy na nim publikowane spotykają się z komentarzami, których ilość imponuje wielu użytkownikom social mediów. W czym tkwi sekret budowania wartościowych relacji z Pańską internetową rodziną?

Porównanie do umeblowania jest zasadne, ponieważ rzeczywiście w moich książkach ważna jest nie tylko fabuła, której oś musi mieścić się w historycznych ramach, ale także decorum, przy budowaniu którego inspiruję się rzeczywistymi miejscami, budynkami, freskami, posągami czy przedmiotami codziennego użytku. Miłośnicy Włoch i bywalcy rzymskich muzeów z łatwością rozpoznają na kartach poszczególnych powieści eksponaty z Narodowego Muzeum Archeologicznego w Neapolu, z Muzeów Watykańskich czy Kapitolińskich, a w niektórych opisywanych przeze mnie wnętrzach dostrzegą inspirację domami bogatych mieszkańców Pompejów, Herkulanum, Ostii czy Oplontis, jak również cesarskich budowli z okresu Augusta na Palatynie.

W trakcie pisania powieści w komentarzach na marginesie umieszczam zdjęcia wszystkich artefaktów, które „grają” w jakiejś scenie, podobnie dodaję tam plany i rekonstrukcje budynków, w których dzieje się akcja. Niekiedy takimi smaczkami dzielę się z czytelnikami, informując na moim fanpage’u, skąd w konkretnym przypadku czerpałem inspirację. Moi fani bardzo to cenią, ponieważ po pierwsze pokazuje to, że nie wszystko jest wyłącznie tworem wyobraźni i że opisywane w książkach elementy antycznej rzeczywistości są autentyczne, a po drugie umożliwia im to łatwiejsze powiązanie rzeczywistości literackiej z historyczną. 

Co do budowy relacji z czytelnikami: klucze są trzy.

Kluczem pierwszym jest autentyczna radość z dzielenia się zdobytymi materiałami. Wiele osób i firm tworzy społeczność wokół swoich marek, traktując to jako narzędzie do realizacji głównego celu, czyli zwiększenia sprzedaży. W moim przypadku sprzedaż książek jest celem drugorzędnym. Nawet gdybym zaprzestał pisania książek, dalej prowadziłbym stronę na Facebooku, ponieważ właśnie dzielenie się moją pasją z innymi jest celem głównym. Codzienne publikowanie postów sprawia mi prawdziwą przyjemność. Cieszę się, gdy budzą one zainteresowanie, uwielbiam wchodzić w interakcję z komentującymi. Czytelnicy wyczuwają, że to, co piszę, nie jest wymuszonym wytworem jakiegoś korporacyjnego działu marketingu. A to zachęca do przyjrzenia się temu, co robię.

Kluczem drugim jest osobisty charakter treści. Dzisiejszy czytelnik ma w zasięgu ręki wszystkie źródła internetowe i nie potrzebuje kolejnego pośrednika, który będzie powielał te same powszechnie dostępne materiały na zasadzie „kopiuj-wklej”. Chce mieć informacje „z pierwszej ręki”, bo takie uważa za najbardziej wiarygodne. Dlatego dobór moich wpisów stanowi odzwierciedlenie tego, co sam zwiedziłem, obejrzałem i dotknąłem, albo tego, czym w danej chwili się interesuję. Przecież niemal wszystkie zdjęcia, które publikuję, są mojego autorstwa. Czytelnicy szybko zauważają, że nie opisuję rzeczy ani miejsc, które poznałem jedynie pośrednio – z książek, z telewizji czy surfując po Internecie. Oczywiście korzystam też ze źródeł książkowych czy internetowych, bo muszę być w stanie obronić każde opublikowane zdanie, gdy czytelnik będzie zadawał dociekliwe pytania, ale podstawą jest zawsze to, co sam zobaczyłem.

Kluczem trzecim są emocje. Strona nie ma charakteru encyklopedycznego i nie próbuję w niej przedstawiać jakiejś obiektywnej wiedzy na temat starożytności.  Dzisiaj nie wystarczy przekazać odbiorcom mediów społecznościowych wiedzy, ponieważ ta jest w Internecie na wyciągnięcie ręki. Trzeba sprawić, by poczuli emocje towarzyszące zwiedzaniu pokazywanych miejsc, zachwyt nad prezentowanymi dziełami sztuki. Dlatego nie waham się przedstawiać w moich wpisach bardzo osobistego stosunku do opisywanych zagadnień. Nie próbuję udawać, że wiem wszystko o poruszanym temacie. W każdym wpisie odsłaniam własne uczucia odnoszące się do tematu.   

Połączenie tych trzech elementów sprawia, że moja komunikacja z odbiorcami nie jest jednostronna i że udaje mi się ich wciągnąć w pozbawioną hejtu, bardzo merytoryczną dyskusję.

Porównania odbiorców do rodziny użyłam celowo, ponieważ głównym bodźcem do przeprowadzenia niniejszego wywiadu jest kolejna część wspomnianego już cyklu zatytułowana Julia. Dom Cezarów, której premiera miała miejsce 9.11.2023 roku, i którą blog Góralka Czyta z przyjemnością objął literackim patronatem. Czy, mimo iż pisarski debiut już dawno za Panem, to teraz premierze towarzyszą podobne jak wtedy emocje? A może przeciwnie – udało się je poskromić, skoro od dłuższego czasu jest Pan samowydawcą i nic, co z publikowaniem związane nie jest Panu obce?

Kiedy współpracowałem z wydawcą, premierze każdej książki towarzyszyła wielka ekscytacja, bo było to ukoronowanie dwóch lub trzech lat starań. Dzisiaj jest inaczej, ponieważ samodzielne wydanie książki to znacznie większy nakład pracy własnej i większy wysiłek organizacyjny, który wcale nie kończy się z chwilą wysłania gotowej książki do druku. W modelu samowydawniczym sukcesem nie jest przecież opublikowanie książki, ale jej sprzedaż.

Dlatego niestety model, w jakim obecnie działam, odziera premierę powieści z tego radosnego podniecenia, które towarzyszy autorowi, gdy idzie do księgarni i po raz pierwszy spogląda na swoją książkę na półce z nowościami, ze świadomością, że dalej wszystko w rękach działu sprzedaży wydawcy. Mnie obecnie premiera kojarzy się po pierwsze z pracą fizyczną, bo aby książka dotarła do czytelników, najpierw muszę przerzucić półtorej tony papieru z palety do magazynu, a po drugie ze stresem, czy nadążam z pakowaniem zakupionych książek, ich wysyłaniem do czytelników i czy się nie pomylę przy wpisywaniu adresów lub wystawianiu faktur…

Moje książki nie są adresowane do masowego odbiorcy. Już przy poprzedniej dokonałem wyboru polegającego na tym, że kieruję ofertę wydawniczą do wąskiej grupy czytelników identyfikowanych przeze mnie w mediach społecznościowych. Świadomie i celowo unikam dystrybucji książek przez hurtownie, a to oznacza, że raczej nie zaznam przyjemności zobaczenia ich w księgarni, nawet jeżeli to bardzo ogranicza mój dostęp do odbiorców.

Już na początku lektury najnowszej publikacji uwagę zwraca fakt, że główną jej bohaterką uczynił Pan Julię – młodziutką, bo zaledwie czternastoletnią, jedyną córkę cezara Oktawiana Augusta, którą „troskliwy ojciec” z premedytacją pozbawia radości życia, tak charakterystycznej dla nastolatki, by zamknąć ją pod kluczem bram Domus Augustea na Palatynie. Co w konstrukcji wizerunku rzymskiego Kopciuszka było najłatwiejsze, a co przysporzyło najwięcej trudności?

Młody wiek bohaterki to rzeczywiście pewien problem. Wprawdzie w starożytnym Rzymie czternastolatka była już uważana za dorosłą kobietę gotową do zamążpójścia, ale z perspektywy dzisiejszego czytelnika taka dziewczyna to jeszcze niemal dziecko. Czy samodzielny udział tak młodej i niedoświadczonej bohaterki w dworskich intrygach byłby wiarygodny? Moim zdaniem niekoniecznie, dlatego starałem się skupić na pokazaniu uczuć Julii w szerszym kontekście intryg prowadzonych przez inne osoby, zwłaszcza przez jej matkę.

Natomiast podejmując się oceny moich bohaterów, w tym Julii, powinniśmy bardzo ostrożnie posługiwać się analogiami ze współczesności. Czasy były inne, inne były oczekiwania społeczne, inny model wychowania i sposób traktowania dzieci. Dlatego to, co dzisiaj uznajemy za charakterystyczne dla nastolatki, wcale nie musi pasować do mojej bohaterki, od której w Rzymie wymagano, by była już zdolna urodzić dziecko i zajmować się domem pod okiem najczęściej dużo starszego męża.

Więc właśnie to uznaję za najtrudniejsze w stworzeniu postaci Julii: w jaki sposób uniknąć pułapki nadmiernego przypisywania bohaterce uczuć, które zapewne towarzyszyłyby współcześnie jej rówieśniczce postawionej w podobnych okolicznościach? Zresztą zwracam na to uwagę w posłowiu, w którym pozostawiam uznaniu czytelników, czy opisany w powieści los Julii był w tamtych czasach rzeczą normalną i czy młoda dziewczyna przyjmowała go jako oczywistość, czy przeciwnie – jako źródło cierpienia. Bardzo trudno na to pytanie odpowiedzieć, mając na względzie zmiany w sposobie myślenia, które zaszły przez dwadzieścia wieków. Ja wyszedłem z założenia, że Julia z jednej strony akceptuje swoją rolę w polityce dynastycznej ojca, ale z drugiej desperacko chce w niej „wykroić” dla siebie choć niewielką przestrzeń. Pamiętajmy, że w odróżnieniu od naszego społeczeństwa nastawionego bardzo indywidualistycznie, w dawnych czasach ludzie doskonale wiedzieli, że ich los jest zależny od wielu okoliczności, na które nie mają wpływu: od tego, czy urodzili się ludźmi wolnymi, czy mają status obywatela, jakiej są płci, czy podlegają władzy innego członka rodziny itd. Tu warto wyjaśnić, że to nie jest tak, że w patriarchalnym rzymskim społeczeństwie kobieta miała zawsze gorszą sytuację niż mężczyzna. Wiele zależało od konkretnej sytuacji rodzinnej: zarówno kobiety jak i mężczyźni podlegali władzy swego zwierzchnika rodowego, który miał prawo decydować o niemal wszystkich aspektach ich życia. Zarówno kobiety jak i mężczyźni mogli spod tej władzy wyjść, choć w nieco innych okolicznościach. Wprawdzie rzymskie prawo narzucało kobietom pewne dodatkowe ograniczenia, ale Rzymianie (i Rzymianki!) nauczyli się je skutecznie obchodzić. Sytuacja prawna kobiety, która wyszła spod władzy zwierzchnika rodowego, mogła być znacznie lepsza niż mężczyzny, który wciąż mu podlegał.

Zmierzam jednak do tego, że istnienie całej sieci różnych barier przecinających rzymskie społeczeństwo było dla jego członków czymś normalnym i oczywistym. Dlatego powinniśmy unikać patrzenia na bohaterów mojej powieści naszymi oczami. Co do zasady trzeba chyba założyć, że w Rzymie każdy znał swoje społeczne miejsce i je akceptował, a ewentualną próbę buntu przeciwko ustalonemu porządkowi otoczenie postrzegało raczej jako jakąś aberrację.  

W toku rozwoju akcji – w moim odczuciu – Julia przeradza się w ptaka w złotej klatce, któremu podcina się skrzydła, broniąc latać, a na domiar złego – knebluje mu się dziób, pozbawiając jakichkolwiek możliwości decydowania o sobie. Czy to właśnie dlatego dziewczyna rozpaczliwie szuka okazji, by pić massicum, podawane przez Hebe w askos i notorycznie korzysta z usług maga? Czy znajdujemy dowody na jej nastoletni bunt w dostępnych źródłach, czy może przytoczone przykłady zawdzięczamy Pańskiej ich interpretacji oraz pisarskiej wyobraźni, którą jednak trzyma Pan w cuglach, będąc skupionym na prawdopodobieństwie ich odzwierciedlenia w tamtej rzeczywistości nie do pozazdroszczenia?

O tym okresie życia Julii wiadomo bardzo niewiele. Wszystko, co jej bezpośrednio dotyczyło, miało miejsce w zamkniętej rezydencji cesarza.

Z dostępnych źródeł wiemy tylko, że była wychowywana bardzo surowo i pod ścisłą kontrolą ojca narzucającego szereg ograniczeń. Wiele można jednak się domyślić na podstawie stosunków rodzinnych panujących w pałacu. Gdy młodziutka dziewczyna mieszka z wiecznie zajętym ojcem i apodyktyczną macochą oraz jej dwoma synami, w domu, w którym wszyscy rywalizują o władzę, raczej nie powinniśmy spodziewać się zbyt wiele ciepła w czasie rodzinnych spotkań.

O tym, jak Julia była traktowana, wiele mówią strzępki informacji z późniejszego okresu jej życia. Ale wolałbym teraz nie rozwijać tego wątku, ponieważ zdradziłbym fabułę kolejnego tomu, który zacząłem pisać. Wystarczy, gdy powiem, że surowy ojciec był później bardzo rozczarowany postępowaniem Julii, co w pewien sposób uwiarygadnia przyjęty przeze mnie portret bohaterki. 

Owa pałacowa rzeczywistość była różna jak dwa bieguny od tej poza jego murami, bowiem Oktawian - niczym pani Dulska – zabiegał rękoma doradców, zwłaszcza Marka Agrypy, by „brudy prać we własnym domu” – Domus Augustea. Z czasem sprawy nie ułatwiali również skrybowie, opisujący losy Rodziny niczym śnieg białej, albo tej, dla której dobra, wiele spraw warto przemilczeć, stąd niejednokrotnie w dokumentach zachowanych do tej pory pojawiają się sprzeczności, bądź – obrazowo rzecz ujmując – luki przywodzące na myśl szwajcarski ser. Pan zrywa tę brudną zasłonę milczenia oraz wypełnia luki, w pełnej krasie ukazując, że na tej tylko z pozoru krystalicznej tafli lustra, przez które oglądamy Rodzinę, tak naprawdę rysa rysę goni. Czy w związku z takim zabiegiem obawia się Pan reakcji czytelników, czy raczej ma nadzieję na ich zrozumienie?

Nie wiem, czy porównanie do pani Dulskiej jest fortunne. Bohaterka Moralności pani Dulskiej jest osobą dosyć ograniczoną, dla której zewnętrzny wizerunek jest celem samym w sobie, a przestrzeganie konwenansu staje się substytutem myślenia. Tymczasem historycznie cesarz August uznawany jest za człowieka wybitnie inteligentnego. Jako nastolatek uniósł ciężar dziedzictwa Juliusza Cezara i nie dał się zastraszyć starym wygom mającym ogromne doświadczenie wojskowe i polityczne. Zręcznie lawirując między różnymi stronnictwami oraz umiejętnie dobierając współpracowników, w kolejnych latach konsekwentnie dążył do celu i ostatecznie pokonał wszystkich konkurentów. Został jedynowładcą Rzymu i rządził nim czterdzieści cztery lata – sukces, jakiego nie udało się powtórzyć żadnemu innemu cesarzowi. August jest uznawany za genialnego twórcę ustroju, który potrafił stworzyć pozory republiki w państwie noszącym cechy monarchii absolutnej; człowieka, który sprawował niepodzielne rządy, używając do tego nie uprawnień, ale swojego autorytetu; polityka, którego echa dokonań brzmią we współczesnej Europie do dzisiaj. Naprawdę ktoś chce go porównać do Pani Dulskiej? 

Rzeczywiście, podobnie jak ona August dbał o to, jak był postrzegany, ale dla niego nie był to cel sam w sobie, tylko jedno z narzędzi uprawianej polityki, służące mu do utrzymania władzy w rękach dynastii. Wszystkie jego działania - począwszy od przybrania nowego imienia, poprzez wyreżyserowaną próbę oddania władzy (której ostentacyjnie senat się sprzeciwił) aż po miejsce wybrane na siedzibę – ukazują człowieka, który starannie przemyślał politykę kreowania własnego wizerunku. Czy byłoby zatem dziwne, gdyby podobnie jak zasugerowałem w powieści, zamiatał rodzinne skandale pod dywan? Przecież i dzisiaj tuszowanie niewygodnych faktów i ukrywanie problemów wewnętrznych są jednym z typowych narzędzi współczesnej polityki. Byłoby naiwnością sądzić, że tak inteligentny polityk zachowywał się inaczej. Ba! Może właśnie dzięki temu jego rządy okazały się tak długowieczne? Jego następcy przywiązywali do public relations mniejszą wagę i tak się składa, że żadnemu z nich nie udało się pobić rekordowo długiego panowania Augusta. Przypadek?

Na marginesie, nie uważa Pani, że przewijające się przez całą powieść obsesyjne dbanie Augusta o swój wizerunek nie odbiega od praktyk niektórych dzisiejszych reżimów? W posłowiu powieści Tyberiusz. Cesarstwo nad przepaścią zawarłem porównanie rzymskiego cesarza do współczesnych dyktatorów, którzy kreują własny wizerunek oraz wizerunek swych najbliższych jako rodzin bez skazy. Każda bowiem „niedoskonałość” na publicznie prezentowanym obrazie mogłaby podmyć fundament władzy. Często dopiero po ich upadku do publicznej wiadomości dociera prawda o dramatach rozgrywających się za wysokimi murami rezydencji satrapów. Tak też zapewne wyglądała rodzina Augusta – od wewnątrz rozdzierana konfliktami, na zewnątrz zaś pokryta pudrem propagandowej harmonii.

Mając na uwadze, że większość wiedzy, jaką na jego temat posiadamy, pochodzi ze źródeł znacznie późniejszych (głównie Swetoniusz, Tacyt, Dion), a księgi dzieła Liwiusza, który żył i tworzył w czasach Augusta się nie zachowały, całkowitej pewności, co z posiadanej przez nas wiedzy na temat pierwszego cesarza jest faktem, co uliczną plotką, a co wynikiem starannego marketingu politycznego, nigdy mieć nie będziemy. Nie dowiemy się również, co działo się za bramą rezydencji princepsa. Na temat okresu, w którym rozgrywa się akcja powieści, wiadomo stosunkowo niewiele.

Z drugiej strony z perspektywy pisarza historyczne luki są wspaniałą okazją, by wypełnić białe plamy własną fantazją. Czytelnik sięgający po tę powieść powinien jednak mieć na uwadze, że to nie jest podręcznik, tylko rozrywka. Dlatego wiele faktów musiałem nagiąć do potrzeb uatrakcyjnienia fabuły. Jestem pewien, że ci, którzy już znają moje powieści, zrozumieją intencje, z jakimi pisałem Julię.

August używał jako pieczęci sygnetu z wizerunkiem greckiej Sfinks – potwora dającego zagadkę ludziom mającym nieszczęście go spotkać. Może nie jest to przypadek?

Zwróciłam również uwagę na namnażające się – acz uzasadnione fabularnie – sceny: mordów, samobójstw oraz erotyczne. Przypuszczam, że z jednej strony konstruując je, musiał Pan zachowywać historyczne realia, z drugiej zaś pozwolić na dopowiedzenia, mam rację? Którą ze scen, ceni Pan sobie najbardziej, żywiąc nadzieję, że odbiorcom się także spodoba? Jakie elementy w Pana opinii winna zawierać scena, mająca szansę zapaść w pamięć i jakich rad w związku z chęcią napisania takowej, mógłby Pan udzielić komuś stojącemu u progu pisarskiej drogi?

Moja żona kiedyś w żartach powiedziała, że stan zaawansowania prac nad każdą moją powieścią można mierzyć liczbą zwłok. To częściowo prawda, bo rzeczywiście te książki są dosyć krwawe. Ale trudno, aby było inaczej, skoro wszystkie opowiadają w gruncie rzeczy o jednym: różnych formach walki o władzę, a chyba nie ma w historii namiętności bardziej śmiercionośnej niż żądza władzy.

Czasy starożytne to epoka niebezpieczna: średnia życia była niska, zwykłe wyjście nocą poza bezpieczne mury własnego domu mogło skończyć się fatalnie, w byle podróży można było paść ofiarą mordu… Zresztą niewielu członków dynastii julijsko-klaudyjskiej umarło ze starości. Wyroki śmierci i przymusowe samobójstwa były jednym z narzędzi sprawowania władzy. Wykreowany przeze mnie w powieści antyczny świat nie jest bardziej krwawy, niż był naprawdę.

Podobnie rzecz ma się ze scenami erotycznymi, których w przypadku Julii jest chyba nawet nieco mniej niż w poprzedniej książce. Pominięcie tego elementu w powieści byłoby zafałszowaniem starożytnej rzeczywistości. Niektórych te sceny mogą razić, mogą się nimi poczuć zgorszeni, ponieważ nie ukazuję w nich aktu seksualnego jako wyrazu miłości. Ale trudno by było inaczej w świecie, w którym ludzie wiązali się ze sobą nie z powodu łączącego ich głębokiego uczucia, tylko w następstwie kontraktu zawieranego przez głowy ich rodów; w świecie, w którym seks służył zaspokojeniu potrzeb fizycznych przez osoby położone wyżej w hierarchii społecznej kosztem osób ze społecznego dołu (np. niewolników).

Nie mam jakiejś jednej ulubionej sceny. Lubię, gdy w kluczowych, mocnych momentach zawarty jest duży ładunek emocji. Scena nie może być nijaka. Musi być na tyle wyrazista, by czytelnik razem z bohaterem poczuł radość, gniew, strach, rozpacz, ból, wstyd czy upokorzenie. Zawsze powtarzam, że dokładnie w tym tkwi największa wartość mojej prozy: opowiadam o postaciach historycznych, a więc z założenia znanych, ale pokazuję ich najbardziej ludzką stronę, a tę widać właśnie w scenach kipiących od uczuć.

Pytając o ostatnią powieść, nie mogłabym nie zagadnąć o Liwię i Skrybonię. Czy którąś z nich z okresu opisanego na kartach Julii. Domu cezarów, darzy Pan uczuciem na kształt sympatii?

Lubię wszystkich moich bohaterów. Nawet tych, których obsadzam w roli czarnego charakteru. Może wynika to z faktu, że żaden z nich nie jest jednoznacznie dobry lub zły. Pisząc każdą powieść, przywiązuję się do poszczególnych postaci i każdą umieszczam w jakimś kontekście stanowiącym uzasadnienie jej postępowania. Gdy się przyjrzymy bohaterom Julii, okaże się, że każdy ma jakieś swoje racje. To sprawia, że wszyscy są na swój sposób tragiczni.

Nieprzypadkowo o nie pytam, bowiem Skrybonia – matka Julii oraz Liwia – żona Oktawiana, matka Tyberiusza i Druzusa, poczętych ze związku z Gnejuszem, spiskują w imię miłości do swoich dzieci. Czy więc- Pana zdaniem- miłość, uznawana za uczucie wyższe, daje ludziom prawo osiągania celu za wszelką cenę, choćby cel ten miał ociekać krwią wielu tych, których na drodze do jego osiągnięcia należy wyeliminować bez mrugnięcia okiem?

Powieściowa Skrybonia spiskuje w imię miłości do swojej córki? A nie uważa Pani, że ma ona pewne cechy narcystyczne i raczej traktuje córkę przedmiotowo, dążąc jej kosztem do osobistej zemsty?

Natomiast co do miłości: w opisywanym przeze mnie świecie miłość romantyczna między dwojgiem ludzi jest luksusem, na który stać niewielu. Szczęśliwcy doświadczają miłości, która w małżeństwie powoli rodzi się na gruncie wzajemnego szacunku, lojalności i przywiązania.

Czy powieściową Liwią motywuje miłość do synów? Wcale nie jest to takie jednoznaczne. Cofnijmy się do poprzedniej powieści, w której Liwia składa solenne przyrzeczenie, że zrobi wszystko, by ród przetrwał. Przecież jej działania w tamtej i w najnowszej powieści, są pokłosiem owego przyrzeczenia. A może to kwestia jej ambicji? Liwia przecież odgrywa pierwszorzędną rolę w rzymskiej rzeczywistości tylko za pośrednictwem mężczyzny. Promując synów, może dba przede wszystkim o własny interes? Jest jeszcze inna możliwość: robi to przez wzgląd na pamięć po pierwszym mężu, który jest biologicznym ojcem Tyberiusza i Druzusa, co zdają się sugerować sceny w grobowcu Liwiuszów na początku i na końcu książki. Kto wie, co jej chodzi po głowie? Liwia odgrywa w tej powieści rolę antagonistki, ale w gruncie rzeczy, gdy analizujemy sceny, w których się otwiera, trudno, zaczynamy jej nieco współczuć. To kolejna postać, która wcale nie jest tak jednoznaczna, jak mogłoby się wydawać.

Natomiast wracając do pytania, czy miłość może usprawiedliwiać wszystko, z mordem włącznie? Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. W realiach walki o władzę wybór jest prosty: albo wyniosę moje dzieci na szczyt i zagwarantuję im przetrwanie, nie bacząc przy tym na ofiary, albo to one będą ofiarą, a na szczyt wejdzie ktoś inny. Gdy spojrzymy na to z tej perspektywy, wybory dokonywane przez moich bohaterów przestają dziwić.

Gdyby miał Pan możliwość przesłania listu do mieszkańców Domus Augustea co by im napisał? Czy na jakieś szczególne słowa mogłaby liczyć Julia, będąca tylko pionkiem w tej chorej grze ambicji?

Myślę, że powieściowi mieszkańcy cesarskiego pałacu na rzymskim Palatynie nie potrzebowaliby ode mnie żadnych listów. Wszystko, co chciałem im powiedzieć, zawarłem już na kartach książki.

Znacznie bardziej interesujące byłoby otrzymanie od którejś z historycznych postaci listu opowiadającego o tym, jak wygląda życie domowników cesarza. Niestety prawda o tym, co działo się w Domus Augustea przepadła na zawsze, a odnalezienie jakichkolwiek nowych informacji na ten temat graniczyłoby z cudem.

Choć od opisywanych wydarzeń minęły tysiąclecia, to ludzie wciąż pragną władzy – takiej, bądź innej, ale jednak cel wciąż ten sam. Czy opierając się na wiedzy o Rodzinie cezara, mógłby Pan pokusić się o refleksję na temat kondycji świata i człowieka?

Mawia się, że historia lubi się powtarzać. W tym oklepanym stwierdzeniu zawarta jest mądrość wynikająca z faktu, że choć wydarzenia są wciąż inne, mechanizmy, które nimi rządzą, nie zmieniają się aż tak bardzo. Znajomość tych mechanizmów pozwala lepiej zrozumieć zarówno przeszłość jak i teraźniejszość.

Trudno porównywać walkę o władzę we współczesnych demokracjach do cesarskiego Rzymu, bo to jednak dwie zupełnie różne rzeczywistości. Ale bardzo kuszące jest poszukiwanie pewnych analogii z niektórymi dzisiejszymi reżimami autokratycznymi. W posłowiu powieści Tyberiusz. Cesarstwo nad przepaścią napisałem, że rządzący Rzymem julijsko-klaudyjski ród kojarzy mi się z takimi dyktatorskimi klanami jak rodzina Saddama Husajna w Iraku, Muammara Kadafiego w Libii czy wreszcie owiana tajemnicą rodzina koreańskich Kimów. W Rzymie też niepodzielnie rządził jeden człowiek opierający się na swoich najbliższych, których łączył z nim wspólny interes - czerpanie korzyści z udziału we władzy. Podobnie jak dzisiejszych autokratów, reżim Augusta cechuje też staranne pielęgnowanie publicznego wizerunku, o którym wspomniałem wcześniej. 

Przy założeniu, że na moment może Pan opuścić rolę pisarza i postawić się na miejscu recenzenta, jak w kilku słowach zachęciłby Pan do przeczytania Julii. Domu cezarów?

To książka dla wszystkich, którzy chcą poznać świat starożytnych Rzymian, ale nie z perspektywy „wielkiej historii”, tylko ujrzeć go oczami uczestników tamtych wydarzeń, poczuć ich emocje, ich lęki, ich obawy, ich pragnienia. To książka dla wszystkich, którzy chcą dostrzec pełnokrwistych ludzi w postaciach znanych z podręczników i utrwalonych w niezliczonych rzeźbach wystawianych w muzeach. 

Wiem, że trwają prace nad kolejną częścią, traktującą o losach bliskich Oktawiana. Mógłby Pan uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, kogo będzie dotyczyła?

Nowa powieść będzie kontynuacją historii o Julii. Akcja będzie rozgrywać się kilka lat później, gdy bohaterka będzie już starsza i bardziej doświadczona. W kolejnej powieści spotkamy tych samych bohaterów: Augusta, Agrypę, Skrybonię, Liwię, Oktawię i Jullusa.

Pan Maciej Siembieda - główny laureat I edycji plebiscytu Brakująca Litera  2017 niedawno wyznał: Czytam, bo piszę. Nie ma pisania bez czytania. Czytając, dokarmiam wyobraźnię. Wyobraźnia bez pisarza może istnieć, ale pisarz bez wyobraźni? Nie bardzo. Czy podziela Pan tę opinię? Co czyta Michał Kubicz z pominięciem obszernej literatury przedmiotu, niezbędnej do powstawania każdej z powieści spod szyldu rzymskiego imperium?

Ja dokarmiam wyobraźnię przede wszystkim czytając literaturę przedmiotu, a więc opracowania historyczne i teksty źródłowe. Kiedyś czytałem bardzo dużo beletrystyki, obecnie robię to nieco rzadziej i z wielką niechęcią, ponieważ zamiast czerpać z czytania przyjemność, mimowolnie skupiam się na aspektach technicznych i redakcyjnych: zastanawiam się, co bym napisał inaczej, jak poprowadził dany wątek, jak lepiej skonstruował zdanie itp. To odbiera całą frajdę z lektury.

Lubię natomiast służyć innym jako beta-czytelnik. Z jednej strony mogę podzielić się z kolegami i koleżankami swoimi spostrzeżeniami na temat ich dzieł, a równocześnie widzę, co w cudzych książkach mnie drażni i czego powinienem sam unikać.

Czy – jak przypuszczam –  gdy za kilka lat serię uda się ukończyć, planuje Pan kolejny, zakrojony na tak szeroką skalę projekt, czy raczej możemy spodziewać się czegoś skromniejszego?

Bardzo lubię mój antyczny świat. Mam tam swoje wydeptane ścieżki, zaciszne zaułki, ulubione tawerny i monumentalne portyki. Lubię do niego powracać. Dlatego nawet po ukończeniu projektu sagi o pierwszej cesarskiej dynastii w Rzymie, nie wyobrażam sobie zerwania więzi z Rzymem, który na zawsze pozostanie w mojej głowie.

Możliwe, że kiedyś napiszę inną powieść, której koncepcja powoli kiełkuje, ale jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, by próbować te pomysły przelewać na papier. Mam zasadę, że nie rozpoczynam pisania nowej książki przed ukończeniem poprzedniego projektu.

Zdarza się, że autorzy na cztery ręce układają brakujące litery we wspólną opowieść. Czy – hipotetycznie rzecz ujmując – otrzymawszy taką propozycję, rozważyłby ją Pan? Z kim czułby się na siłach napisać książkę utrzymaną w realiach Imperium Romanum?

Nie wyobrażam sobie procesu twórczego podzielonego na kilka osób.

Jako że tworzy Pan książki z gatunku literatury historycznej, jaki ma Pan stosunek do książek pseudohistorycznych, których wysyp na księgarskich półkach pozwala przypuszczać, że mamy do czynienia z czymś na kształt… mody na Auschwitz?

Piszę powieści, więc z założenia nie są to książki historyczne. Dopuszczam niezbędne i fabularnie uzasadnione odstępstwa od tego, co uznajemy za potwierdzone naukowo fakty, w myśl zasady, że w razie kolizji faktów z wymogami rozrywki, wszelkie wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść rozrywki. Skoro sam nie zawsze trzymam się kurczowo kanonicznej wersji historii przedstawionej w podręczniku, nie mogę wymagać od innych autorów, by to robili.

Trzeba jednak odróżnić beletrystykę, w której autor ma szerokie pole do naginania faktów do potrzeb literackich albo uzupełnienia białych plam swoją wyobraźnią, od książek naukowych i popularnonaukowych, które powinny prezentować odpowiedni poziom wiedzy i opisywać rzeczywistość w sposób rzetelny i weryfikowalny. Jeżeli przez książki pseudohistoryczne rozumiemy pozycje niespełniające tych wymogów, to mam do nich stosunek jednoznacznie negatywny. Mam na myśli na przykład wszelkie pozycje opowiadające o tzw. Wielkiej Lechii.  

Czego mogłabym Panu życzyć?

Może wytrwałości w dążeniu do ukończenia monumentalnego projektu, na jaki się porwałem? Możliwości godzenia działalności literackiej z życiem rodzinnym i zawodowym? 

Zatem właśnie tego Panu życzę.

W ostatnim słowie do Czytelników chciałbym powiedzieć jeszcze…

…że cieszę się jak dziecko, że niedługo moja nowa książka powędruje do czytelników, którzy czekają na nią od miesięcy.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Z Michałem Kubiczem rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 


 








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

[WYWIAD] Daniel Pielucha: Wiedziałem, że będę malował. To niczym nieuleczalna choroba, a jak malować, to szczerze, i to, co się rozumie i czuje najlepiej, stąd ten realizm i Nadrealizm Polski.

[RECENZJA] Maciej Siembieda - "Nemezis"