[WYWIAD] Anna Musiałowicz: […] Staram się pisać tak, jakbym malowała albo raczej zmusić czytelnika, by to on w swojej wyobraźni malował obrazy nakreślone moimi słowami.

 

Oto mój gość: pedagożka-resocjalizatorka, włóczykijka, przemierzająca Polskę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zamków, malarka odzieżowa, pasjonatka szachowa, zapalona czytelniczka, pisząca jednak z zamiłowania własne książki. Najkrócej: Anna Musiałowicz.
Proszę, dokończ zdanie: Jestem pisarką, więc to oczywiste, że…
Posiadam zdolność do przenoszenia się w inne światy. Sama je tworzę.
Natomiast, biorąc pod uwagę powyższą prezentację, naszą rozmowę chciałabym zacząć od pytania: co jeszcze mogłabyś do niej dodać, czego nie można wyczytać z powszechnie dostępnych źródeł? Czy kiedykolwiek poczułaś, że któryś z przytoczonych przeze mnie faktów, definiuje Cię w sposób szczególny, czy przeciwnie – wszystkie są tak samo ważne?

Nie przeczytasz za wiele o najbliższych mi osobach, gdyż kiedyś podjęłam decyzję, że nie będę wykorzystywać naszej prywatności do zdobywania lajków na społecznościówkach. Mimo że najważniejszą rolą w moim życiu jest bycie matką, raczej o tym nie opowiadam. Co prawda napomknęłam o moim synu w posłowiu do Kuklanego lasu, ale to był wyjątek od reguły, zresztą dokładnie przedyskutowany. I jeśli kiedykolwiek przemycam informacje o mojej rodzinie czy przyjaciołach, zawsze pytam ich o zgodę. To oni nadają kierunek mojemu życiu i bez ich wsparcia wspomniana wyżej prezentacja mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.
Natomiast z pewnością jestem niespokojną duszą, nieodrywającą się od książek, która nie usiedzi w miejscu i pędzi czasem na złamanie karku.
W moim odczuciu, nietuzinkową formą Twojej działalności jest Anushka&Betushka – projekt skupiający się wokół malowania na ubraniach, z całą pewnością pobudzający wyobraźnię i zmuszający do myślenia obrazami. Czy w jakiś sposób fakt ten przekłada się później na grunt literacki, ułatwiając niełatwą pracę, polegającą na kreowaniu światów nierzeczywistych, osadzonych jednak na twardym podłożu trudnej dla bohaterów rzeczywistości? Dlaczego nabierasz ochoty, by tworzyć owe światy wciąż na nowo?
Staram się oddzielać aktywność anushkowo-betushkową od literackiej. Malowanie wyzwala we mnie zupełnie inne emocje niż pisanie, służy innym celom. Sam proces tworzenia sukni jest tak różny od pisania powieści, choć oczywiście można znaleźć punkty wspólne związane chociażby z satysfakcją czy radością z tworzenia, ale nie potrafię i nie chcę na siłę zestawiać ich razem. W pisaniu odzieram bohatera z warstw, chcę, by czytelnik, angażując się w historię, utożsamiając się z którąś z postaci, mógł przepracować pewne tematy. Spojrzeć prawdzie w oczy. W malowaniu natomiast warstwy nakładam. Mimo że wśród ubrań, na których malujemy, nie brakuje takich, które można wykorzystać na co dzień, częściej znajdziesz kreacje rzucające się w oczy, ekstrawaganckie. Ci, którzy zakładają je na siebie, mogą przynajmniej na chwilę stać się kimś innym. Nieraz z Beatą wspominałyśmy, że podczas naszych pokazów mody obserwujemy, jak szare myszki zamieniają się w boginie. A może właśnie w tych nietuzinkowych strojach ludzie mogą odważyć się być tym, kim skrycie chcieliby być?
Mogłabym pokusić się tu o stwierdzenie, że pisanie to dla mnie proces introwertyczny, malowanie – ekstrawertyczny.
Orhan Pamuk w Rudowłosej napisał, że prawdziwe idee wywodzą się nie ze słów, lecz z obrazów, a tego, co najważniejsze, nie sposób pomyśleć słowami, można to sobie jedynie wyobrazić. Staram się pisać tak, jakbym malowała albo raczej zmusić czytelnika, by to on w swojej wyobraźni malował obrazy nakreślone moimi słowami. Pozostawiam mu dość przestrzeni, by mógł dopowiedzieć to, co niedopowiedziane, by zobaczył to, co najbardziej rezonuje z jego aktualnym stanem – zachwycając czy przerażając.
A dlaczego mam ochotę, by tworzyć światy na nowo? Bo to coś, co raz pchnięte, nie może się zatrzymać. Każda historia napędza nową. Każdy kolejny świat jest uzupełnieniem poprzedniego. I choć wiem, że nigdy nie scalę ich ze sobą na trwałe, nie opiszę wszystkiego, co chciałabym opisać, to samo próbowanie dokonania tego jest fascynujące. To jak uzależnienie. Jak już zaczęłam, nie potrafię przestać.
Malarz, Wojciech Brewka stwierdził kiedyś: Natchnienie to dla mnie nieustająca chęć tworzenia nowych rzeczy i mam to szczęście, że nigdy mi ich nie brakuje. Jak pojmujesz owo natchnienie? Czy czekasz, aż przyjdzie i co robisz, by Cię nie opuszczało?
Myślę, że nie bardzo potrafię odróżnić natchnienie od inwencji twórczej czy inspiracji. W moim przypadku nie ma ono jakiejś romantycznej formy, kiedy serce – porażone, nazwijmy to, boskim tchnieniem – zaczyna bić szybciej, a umysł rozbłyska feerią pomysłów i czuję słodki imperatyw pisania. Już sam Parandowski wspominał o tym, że słowo natchnienie w dzisiejszych czasach jest już przebrzmiałe i w pewien sposób się z nim zgadzam. Oczywiście, jedno nawet przypadkiem usłyszane słowo może w moim przypadku stać się zaczątkiem powieści, ale chyba bardziej odbieram je jako pretekst do spisania historii. Mam wrażenie, że opowieści tkwią we mnie głęboko, czasem potrzebują impulsu, by wyjrzeć na światło dzienne, a ja - motywacji, by je spisać. A czasem banalnie potrzebuję tylko czasu.
Zaryzykowałabym opinię, że kreślisz fabułę, wyznając zasadę: Minimum słów, maksimum treści. Jakie są plusy i minusy takiego trzymania pióra -a raczej klawiatury- w ryzach? Czy kiedykolwiek przeszła Ci przez głowę myśl, by złamać  zasadę i stworzyć historię obszerniejszą, czy przeciwnie – nie ilość, a jakość ma wieść prym?
Minusy mają wydźwięk typowo ekonomiczny – wydawcy niekoniecznie chcą angażować środki w książkę, z którą czytelnik zapozna się w trzy godziny. Natomiast ja lubię taką formę. Kolejny raz posłużę się tu słowami mądrzejszego ode mnie: Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa. To jeden z moich ulubionych cytatów z Tuwima. Niech będzie, że nie lubię gadać po próżnicy (przynajmniej nie w tekstach literackich) i nie czuję potrzeby rozwijania na siłę historii, którą można opowiedzieć w mniejszej liczbie słów. Akcentuję to, co miało zostać zaakcentowane, nie odwracam uwagi czytelnika od tego, co istotne (chyba że akurat chcę go zmylić). Wolę, by czytelnicy poczuli niedosyt i chcieli przeczytać więcej, niż zostali przeze mnie zanudzeni niepotrzebnymi opisami czy dialogami, będącymi tylko sztucznymi wypychaczami powieści.
Jeżeli jakaś historia będzie potrzebowała dłuższej formy, zostanie tak napisana. Ale zawsze dla mnie jakość stoi nad ilością.
Jakie cechy winien wykazywać człowiek predysponujący do roli pisarza? Wystarczy tylko ćwiczyć warsztat czy choćby szczypta wrodzonego talentu jest także niezbędna? Mogłabyś przy tym -w oparciu o własne doświadczenia- spróbować wskazać najczęstsze pisarskie błędy?
Wszystko, o czym mówisz jest niezbędne: i talent, i warsztat, dodałabym jeszcze samodyscyplinę i zwyczajnie sprzyjające okoliczności. Można być świetnym rzemieślnikiem pisania, tworzyć bezbłędnie, ale bez interesującej fabuły. Można też być pisarzem, nazwijmy to, natchnionym, mieć w głowie porywające historie, ale przelewać je na papier tak, że nie da się ich czytać. Jeśli nie ma harmonii między wymienionymi wyżej elementami, nie powstanie dobry tekst.
A błędów mogłabym wymienić sporo (żeby była jasność: też zdarza mi się je popełniać – ale u siebie się ich nie widzi. Pisarz zazwyczaj czyta to, co chciał napisać, a nie co faktycznie napisał). Przez kilka lat pracowałam jako redaktorka, zresztą do dziś zdarza mi się poprawiać teksty, więc mam zwyczaj skupiania się na tych warsztatowych: stylistycznych, frazeologicznych czy interpunkcyjnych. Irytują mnie też nielogiczności w fabule czy niedostateczny research.
Ryszard Kapuściński powiedział, że Żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych. Czy podzielasz opinię słynnego reportażysty? Jakie książki chciałabyś zapomnieć, by móc ponownie przeczytać i czy mogłabyś przytoczyć tylko jedno zdanie, pochodzące z własnego dorobku, z autorstwa którego na tę chwilę jesteś najbardziej dumna?
Oczywiście, że podzielam. Zresztą o tym, że żeby nauczyć się pisać, trzeba przede wszystkim czytać, wypowiadało się wielu pisarzy. Uczymy się między innymi przez doświadczanie, przez naśladowanie, więc według mnie podstawą, by pisać, jest poznanie twórczości tych, którzy zwyczajnie się na tym znają.
Z pewnością książką, którą chciałabym przeczytać ponownie (ale nigdy nie zapomnieć) i przeżyć jeszcze raz emocje towarzyszące jej pierwszej lekturze, zachwycić się, doznając tego, czym jest mistrzostwo w posługiwaniu się słowem, jest Nazywam się Czerwień Orhana Pamuka. Nigdy wcześniej ani później żadna książka nie wywarła na mnie aż takiego wrażenia.
Niestety nie jestem w stanie przytoczyć ani jednego zdania z mojej twórczości, z którego jestem najbardziej dumna. Oczywiście są takie, które podobają mi się szczególnie, ale tak naprawdę mam nadzieję, że to jedno „idealne” jeszcze nie zostało przeze mnie napisane. Że to jeszcze przede mną.
W którym momencie pracy nad powieścią odczuwasz gotowość pokazania jej światu, a więc zyskujesz pewność, że została dobrze napisana? I, co to „dobrze” oznacza? Czy pisanie może stać się procesem, za sprawą którego zachodzą zmiany zarówno w piszącym, jak i w czytającym?
W żadnym. Zawsze jest coś, co mogłabym napisać lepiej, co mogłabym poprawić, i nieważne, ile razy będę czytać moją powieść, znajdę coś, co mogłabym zmienić. Nigdy nie jestem zadowolona w stu procentach z tego, co napisałam. Moment, w którym przesyłam powieść do wydawnictwa, to ten, w którym mi najbardziej zaufani beta-czytacze powiedzą, że mam już przestać kombinować, tylko działać.
I jest dokładnie tak, jak mówisz. Pisanie to proces, a jeśli przedłuża się w czasie, to zewnętrzne okoliczności potrafią wpłynąć na treść książki, bo zmienia się moja perspektywa. Czytelnik – co niejednokrotnie powtarzałam – jest natomiast kolejnym twórcą książki, gdyż zapoznając się z nią, przez pryzmat swoich doświadczeń, wrażliwości i czy innych cech charakteru pisze ją w swojej głowie na nowo.
A to, co czytelnik czy autor „zabierze” ze sobą po napisaniu lub lekturze książki, to już kolejna kwestia. Na samym początku tego wywiadu mówiłam o odzieraniu z warstw. Opowiadając jakąś historię, czasem robię wgląd w siebie. Zastanawiam się, co sprawia, że kieruję ich losami w taki a nie inny sposób, dlaczego stawiam ich w pewnych sytuacjach i co sama zrobiłabym na ich miejscu. Liczę na to, że przynajmniej część odbiorców mojej twórczości również wchodzi w skórę któregoś z bohaterów, a identyfikując się z nim, w jakiś sposób weryfikuje swoje poglądy. Mam nadzieję, że pobudzam do refleksji.
Jakie wartości pragniesz przekazać pisząc i czy dotychczas między wersami udało Ci się zawrzeć wszystkie te, którymi kierujesz się w swoim życiu?
To trudne pytanie i nie wiem, czy jestem w stanie odpowiedzieć na nie w pełni. Piszę o ludziach, o ich problemach, banalnej codzienności i o tym, co wzbudza w nich lęki, do których, często biorąc pod uwagę oczekiwania społeczne, niełatwo się przyznać. Opowiadam o samotności, o odrzuceniu, o byciu niewidzialnym. Kiedyś usłyszałam zdanie, że w moich pierwszych książkach straszą potwory (diabeł czy motanki), w kolejnych strach wzbudza to, co się dzieje w psychice danej osoby.
Staram się uwrażliwić na drugiego człowieka, na jego potrzeby, ukazać, jak często w tłumie zostajemy osamotnieni. Ale tak naprawdę nieważne, kto i jak wielu będzie nas otaczać, najczęściej pozostajemy sami ze sobą. To, co mamy w głowie, staje się naszym towarzyszem. Dobrze by było, gdybyśmy choć trochę siebie lubili.
Myślę, że w moim życiu najczęściej kieruję się wdzięcznością. Ale o niej nie ma za wiele w moich książkach.
Niektórzy -uprzedzając się- z góry zakładają, że czytanie rodzimej literatury nie jest dla nich, dlatego zaczytują się wyłącznie w twórczościach zagranicznych. Dlaczego mamy namiętność do tego, co obce i czy znane Ci są argumenty, mogące wpłynąć na zmianę postrzegania i nie popadania w skrajności w odniesieniu do polskiego rynku wydawniczego?
Stare polskie przysłowie mówi: cudze chwalicie, swego nie znacie i od wieków w tym temacie niewiele się zmienia. Jesteśmy narodem zakompleksionym, w zależności od epoki kierujemy nasz wzrok na wschód czy zachód, obserwując, jak pięknie jest gdzie indziej, bo „trawa po drugiej stronie jest zawsze bardziej zielona”. Zazdrościmy sąsiadowi, nie dostrzegając, jak wiele sami posiadamy.

A obce zawsze jest bardziej kuszące, bo tajemnicze i przede wszystkim trudniej je zweryfikować. Nie chcę tu robić wykładu z historii, ale przez ileś lat jako naród, zamknięci za żelazną kurtyną, łaknęliśmy powiewu zachodu. Nadal się nim upajamy, choć na pewno widzisz, że nasza rodzima kultura, folklor coraz częściej wzbudzają zainteresowanie.
Nie zamierzam nikogo przekonywać, że nasze jest równie dobre, co zagraniczne, bo to kopanie się z koniem. Nie mam potrzeby udowadniania, że warto sięgać po polskie książki, bo to dla mnie jest jasne jak słońce. Problemów może jedynie nastręczać, które książki warto polecać, bo to zależy od gustu czytelnika. Nie polecę przecież Stefana Dardy komuś zaczytanemu w Dianie Palmer, a Agnieszki Kuchmister miłośnikowi Ewarda Lee. Choć może warto byłoby spróbować.
W niezależnym plebiscycie literackim na polską Książkę Roku Brakująca Litera, któremu przewodzę, a którego głównym laureatem V edycji został w 2021 roku Radosław Lewandowski, odbierając statuetkę za Australijskie piekło, znalazłaś się w gronie wyróżnionych -obok Agnieszki Lis i Michała Kubicza- otrzymując dyplom za powieść Kuklany las. Jak wspominasz tamte chwile, i czy – a jeśli tak to, jakie wartości wyniosłaś wtedy dla siebie?
To był dla mnie ogromny zaszczyt. Plebiscyt składał się z dwóch części – najpierw głosowali czytelnicy, a potem książkę oceniali jurorzy – ludzie zawodowo zajmujący się literaturą. Dostałam zatem mocne potwierdzenie ze wszystkich stron, że to, co robię, robię dobrze. To naprawdę motywuje do dalszego pisania, do rozwijania się.
Nie mogłam zjawić się wtedy na gali rozdania nagród, czego do dziś żałuję, bo zbiegła się ona z innym wydarzeniem, w którym brałam udział. Chciałabym móc uścisnąć rękę i pogratulować osobiście każdemu z laureatów.
Przy okazji takich imprez zawsze nadarza się sposobność do poznania nowych ludzi, wymienienia się doświadczeniami, zdradzenia kilku sekretów dotyczących poruszania się na rynku wydawniczym. Przede wszystkim daje to możliwość trafienia do nowych odbiorców. Środowisko polskiego horroru, w którym głównie poruszałam się przed plebiscytem, jest (a przynajmniej wtedy mi się tak zdawało) dość hermetyczne. Zestawienie z autorami piszącymi w innych konwencjach pozwoliło mi na pokazanie się w innym niż dotychczas świetle, na zaprezentowanie mojej twórczości kolejnemu gronu czytelników. Zresztą Kuklany las to do dziś najpopularniejsza z moich książek, choć wcale nie uważam, że najlepsza. Tu znów mogę powiedzieć o wdzięczności za to, że ktoś mnie zgłosił do plebiscytu (Królowo Aragonii, wiem, że się nie przyznasz, ale jestem pewna, że to Ty!) i że kolejne osoby uznały, że moja twórczość jest warta wyróżnienia.
Głównym bodźcem do naszej rozmowy jest jednak Po zbutwiałych schodach – książka opublikowana 8.04.2024 roku pod skrzydłami Wydawnictwa Stara Szkoła. Przynależy ona do literatury pięknej, jednak stricte piękną określić ją byłoby grzechem. Zgadzasz się ze mną? Czy stojąc u twórczego progu czyniłaś sobie jakieś gatunkowe założenia, wszak obecny rynek wydawniczy rządzi się własnymi prawami, którym nie zawsze łatwo sprostać…?
Z zaklasyfikowaniem moich książek do danego gatunku zawsze był problem. O ile opowiadania bez wątpliwości umieszczano w szufladce „horror”, o tyle przy każdej powieści słyszałam, że tak właściwie to ja nie piszę horrorów, ale grozy w żadnej nie brak. Że nie straszę ludzi, tylko opisuję, jak rodzi się w nich strach, a lęk w czytelniku wzbudzam, dopiero gdy po lekturze zreflektuje się, o czym/o kim właściwie czytał. Kiedyś jedna z recenzentek określiła moją twórczość mianem „dark obyczaj” i bardzo polubiłam to określenie, choć niestety nigdzie oficjalnie nie figuruje.
To, że zaczęłam od horroru, było przypadkiem, tak jak w ogóle to, że zaczęłam pisać. Trafiłam na pewnych ludzi i dałam się wciągnąć. O ile od zawsze pochłaniałam niezmierzone ilości książek, o tyle nie sądziłam, że kiedyś sama jakąś stworzę. Zaczęłam od opowiadań, a że możliwość publikacji istniała dla mnie wówczas w magazynach i antologiach związanych z grozą, pisałam w tej konwencji. Zawsze były mi bliskie mroczne klimaty. Nie brałam pod uwagę wrzucania moich tekstów do szuflady.
Powieści pozwoliły mi nie trzymać historii w ryzach konwencji, ale nadal wplatam w nie wątki fantastyczne, lubię kroczyć w mroku i myślę, że grozy nadal w nich niemało, choć może akcent czasem kładziony jest gdzie indziej. Podobno piszę charakterystycznym, wręcz poetyckim językiem, a po moje książki sięgają już nie tylko miłośnicy grozy, pewnie dlatego ostatnio moje powieści klasyfikowane są jako „literatura piękna”. Myślę, że to moje stąpanie na granicach gatunku może przysparzać problemów przy promocji, bo ludzie zazwyczaj sięgają po to, do czego przywykli, lubią szufladkować, ale przyznam Ci się, że ja nie znoszę być trzymana w zamknięciu.
W Po zbutwiałych schodach znajdziesz i grozę, i obyczaj, nawet wątki romantyczne. Myślę, że to od czytelnika zależy, która konwencja najbardziej do niego w tej książce przemawia. A że układam zdania w typowy dla mnie, melodyjny sposób, najprościej było ją określić jako literaturę piękną.
Już pierwsze zdania intrygują, bowiem nieznaną kamienicę w nieznanym mieście ucieleśniasz, porównując ją do kobiety u schyłku życia. Antropomorfizacja jest niełatwym zabiegiem, ale –jak przypuszczam- celowym. Co chciałaś w ten sposób osiągnąć?  
Po prostu nadałam kamienicy duszę.
Opisując ten budynek, przypomniałam sobie, jak dzieci czasem rysują domy: okna to oczy, drzwi to usta. A gdy zaczęłam rozwijać zdania, pojawiły się kolejne skojarzenia, które zespoliły go z Marylką Ciesiółkową. I tak jak przechodzień mijał kamienicę bez słowa, tak i żonę głównego bohatera czytelnik „widzi” kątem oka, niby wie, że istnieje, ale nie zwraca na nią uwagi.
Kiedy widzę opuszczony, zrujnowany budynek, zastanawiam się, co takiego się stało, że został doprowadzony do takiego stanu. Co spowodowało, że jego mieszkańcy, dla których był domem, miejscem, do którego się wraca, o które się dba, gdzie czuje się bezpiecznie, pozostawiają go, by popadł w ruinę, a nie próbują remontować. Porusza mnie to, że budynek, który tętnił życiem, zostaje porzucony, niszczeje i umiera…
I czasem tak bywa z ludźmi. Rodzi się dziecko, które jest centrum wszechświata swoich rodziców, dorasta, tworzy własną rodzinę, jest kolegą, przyjacielem, pracownikiem, sąsiadem itd., a potem nagle zostaje sam… I niszczeje. I też zastanawiam się, co z człowiekiem, który przecież kiedyś dla kogoś był najważniejszy, który samym swoim istnieniem nadawał ruch otoczeniu, w którym przebywał, nagle zostaje zapomniany, niepotrzebny. Jak to się mówi, starość się panu Bogu nie udała.
Paradoksalnie częściej zainteresowanie wzbudzi niszczejący budynek niż człowiek. I nawet w przypadku Ciesiółkowej kamienicy słyszy się szepty ścian, a nie krzyk Marylki.
Strażnikiem tegoż wołającego o pomstę do nieba budynku czynisz równie posuniętego w latach co on, Stefana Ciesiółkę. Przyznam szczerze, że aby móc Cię o niego pytać, musiałam pierw się z nim ułożyć. Bardzo w tym pomocny okazał się być debiutancki zbiór reportaży Macieja Siembiedy zatytułowany Gwiazdozbiór odmieńców, wszak Ciesiółka nie jest poczciwym dziadziusiem, za jakiego chciałam go uważać. Przeciwnie, w toku akcji jawi się właśnie jako… odmieniec z bagażem mrocznych sekretów? Co w kreacji bohatera było dla Ciebie –jako młodej kobiety- wyzwaniem, a co przychodziło z łatwością?
Nie traktowałam go inaczej niż innych postaci, które kiedykolwiek tworzyłam. Najwięcej trudności nastręcza zawsze to, by bohater był autentyczny, by czytelnik, poznając go, pomyślał, że miał okazję spotkać kogoś podobnego. Z racji mojego wykształcenia i wykonywanych przeze mnie zawodów miałam okazję (nie zawsze przyjemność) spotkać najprzeróżniejszych ludzi, poznać ich charaktery, jasne i ciemne strony, motywacje czy schematy działania. Najciekawsze, oczywiście okazywały się kwestie związane z jakimiś zaburzeniami.
Człowiek jest zadziwiającym stworzeniem i to, jak pracuje jego umysł, jest nieograniczonym źródłem inspiracji. Ciesiółkę widzimy na różnych etapach jego życia, a doświadczenie, które przez lata zdobył, ukształtowało go na starość. Przez dekady musiał coś ukrywać… (i tutaj muszę się zatrzymać, by nie zdradzić treści książki), a to zżerało go od środka. Utrzymywał pozory uczynnego sąsiada i dokonywał, nazwijmy to oględnie, rzeczy niekoniecznie chwalebnych. Możemy domniemywać, jak to na niego wpłynęło. Nigdy nie był przyjaznym człowiekiem, choć chciał za takiego uchodzić. I wielu udało mu się oszukać.
Zresztą już w baśniach przekonujemy się, że czasem urocza babuleńka okazuje się czarownicą.
Piszesz o nim: […] opinii obłąkanego dorobił się gadając sam ze sobą, choć niektórzy twierdzili, że to nie szaleństwo, a starość. Nie można przed nią w żaden sposób uciec, ale podczas lektury odniosłam wrażenie, że czyniłaś wysiłki ku temu, by ją oswoić. Czy to w ogóle możliwe, kiedy mowa o człowieku tak… specyficznym, który wyblakłymi ze starości oczami widział więcej?
Starość jest takim samym etapem życia jak każdy inny, tyle że mniej… atrakcyjnym. To czas, kiedy ciało odmawia posłuszeństwa, kiedy „głowa już nie ta”, ale nie oznacza to, że musi być to okres zły, kiedy człowiek powinien skupić się na chorowaniu i przygotowywaniach do własnego pogrzebu. Często mam okazję spotykać się z aktywnymi seniorami, którym energii mogliby pozazdrościć ludzie młodsi o kilka dekad. Mimo to Ciesiółce nie zgotowałam dobrej starości. Ale to, jak on się czuje, jest tylko konsekwencją decyzji, które podejmował, gdy był młodszy. Jest strażnikiem kamienicy, ale tak naprawdę strzeże swoich sekretów. Obłąkany, obawia się, co powiedzą o nim ściany, co mogą wyjawić postronnym. A może obawia się spojrzenia wstecz i przyznania się przed samym sobą do tego, co w przeszłości uczynił. Wszak jesteśmy swoimi największymi wrogami.
Zdaje mi się – nie wdając się w szczegóły, że Ciesiółka to mężczyzna o dwóch twarzach, choć chyba trafniejszym określeniem byłoby powiedzieć, że o dwóch skórach: człowieka i lisa, zważywszy na przebiegłość, jaką się niejednokrotnie wykazywał w swoim długim życiu, krzywdząc po drodze wielu, zwłaszcza tych, których kochał. A może to tylko pozory, bo naprawdę zdolny był kochać jedynie samego siebie? Czy jako, że zdołałaś powołać go takiego pełnego ułomności do literackiego życia, byłabyś w mocy teraz także go rozgrzeszyć?
Oczywiście, że ja – znając jego najgłębiej skrywane sekrety, lęki, wiedząc, co nim kieruje, gdy decyduje się podjąć jakieś działanie – rozgrzeszam go. Myślę jednak, że ważniejsze jest to, czy Ciesiółka potrafi wybaczyć sam sobie.
Określenia "rozgrzeszyć" użyłam z rozmysłem, bowiem ściany wspomnianej już kamienicy milczą, a kiedy zdecydują się szeptać, niejednokrotnie odważnie wyznają grzechy swoich lokatorów. Czy są to w pewnej mierze zasłyszane, czy prawdopodobne, jednak całkowicie wymyślone przez Ciebie historie?
Każda z historii, którą wyszeptały ściany, jest dziełem mojej wyobraźni. Natomiast akcję umieściłam w miejscach, które miałam okazję zobaczyć na własne oczy. Mimo że fabuła powieści rozgrywa się w jednej kamienicy, mieszkania, które zainspirowały mnie do napisania tej książki, były rozsypane po całej miejscowości nieopodal miasta, w którym mieszkam. Specjalnie nie zdradzam jego nazwy – kamienice takie jak Ciesiółkowa można znaleźć w całej Polsce i mam nadzieję, że każdy czytelnik rozpozna ją tam, gdzie sam mieszka.
W ogóle pisząc powieści zwykłam znajdować w mojej okolicy miejsca, dla których chcę wymyślić jakąś „legendę”. Bez znaczenia, czy jest to dom na wsi, kamienica, blok czy las.
Do którego z mieszkań udałabyś się najchętniej, a pod numer którego pod żadnym pozorem nie poszłabyś, kategorycznie odmawiając towarzyszenia Listowemu i czy on pojawia się na kartach Twojej historii właśnie po to, by stać się antidotum na samotność, będącą zmorą ludzi w podeszłym wieku?
Zaczynając od końca: tak, on jest antidotum na samotność, o czym zresztą sam mówi. Ale to działa w dwie strony. Listowy potrzebuje tej kamienicy, by przekonać się, że nawet po przejściu na emeryturę jest dla kogoś ważny. Że nie stał się zbędny, nie został zapomniany.
Chyba nie potrafiłabym wskazać, w progi którego z mieszkań udałabym się najchętniej, a do którego bałabym się wstąpić. Zeszłam wszak do samej piwnicy. Myślę, że dziś chciałabym wejść do drugiej części budynku, tam, skąd Ciesiołka wygonił bezdomnych, do której prowadziło wejście z betonową poręczą, gdzie Szarapatowie mieli ślubne zdjęcie. Od lat nikt tam nie odważył się tam zajrzeć…
Dla wielu z nich czas ziemskiej wędrówki bezpowrotnie minął, dlatego przenikają ściany kamienicy, niczym duchy rodem z przeszłości. Czy robią to, bo domagają się pamięci w myśl słów zmarłego także, jednego z moich ulubionych twórców, Carlosa Ruiza Zafóna, który na kartach Cienia wiatru napisał: Istniejemy póki ktoś o nas pamięta?
Myślę, że wiele prawdy jest w słowach Zafóna, ale to też duże uogólnienie. Bez przeszłych istnień nie byłoby kolejnych. Istniejemy w DNA naszych potomków, w ziemi, która przyjmie nasze ciało, w rzeczach, których dokonaliśmy. Odnoszę wrażenie, że nasze istnienie uzależniamy od tego, czy ktoś będzie pamiętał nasze imię i nazwisko albo chociaż naszą twarz, a nie to, co za nasza sprawą się dokonało, nawet jeśli nie mieliśmy bezpośredniego wpływu na jakieś wydarzenia, a byliśmy tylko odległymi poruszycielami – jak w efekcie motyla.
A ściany szepczą –by powiedzieć to, co nie zostało powiedziane, gdy powinno.
Czy mogłabyś- wszystkie szepty ścian zbierając w jeden głośny krzyk- spróbować pokusić się o refleksję na temat kondycji świata i człowieka?
Nie chcę tego robić. To temat bardzo złożony, nie streszczę wszystkiego w dwóch, pięciu czy nawet dziesięciu zdaniach. To smutna refleksja, choć nadal pełna nadziei.
Przyglądając się Twojej najnowszej powieści pod kątem formy, łatwo wysnuć wniosek, iż zbudowałaś ją w oparciu o szkatułkę, stopniowo uwalniając z niej „skarby”, przybierające postaci mrocznych sekretów. Ale w moim odczuciu, zdecydowałaś się otworzyć przed czytelnikiem nie tyle szkatułkę, co Puszkę Pandory, której nie sposób zamknąć przed poznaniem mroków starej piwnicy, jawiącej się -tym bardziej wrażliwym- jako czeluści piekieł. Dlaczego zatem warto walczyć ze sobą i – przynajmniej od czasu do czasu – przymykać oczy na zakorzeniony w każdym z nas  gen strachu, a otwierać je na blaski mroku?
Dlatego, że przeżywanie strachu w kontrolowanych warunkach, nawet jeśli jest wywołany fikcją literacką czy filmową, pozwala nam łatwiej sobie z nim radzić w codziennym życiu. Kiedyś wyczytałam, że ludzie, którzy czytają czy oglądają horrory, rzadziej śnią koszmary. Te z kolei mają przygotować człowieka psychicznie do radzenia sobie trudnymi sytuacjami na jawie, oswoić emocje.
Od dzieciństwa jesteśmy oswajani z lękiem, chociażby czytając baśnie. Mniejszym, nazwijmy to, zagrożeniem staje się niemiła przedszkolanka, gdy wcześniej wraz z Jasiem i Małgosią poradziliśmy sobie ze złą czarownicą. Ten mechanizm działa również później, na kolejnych etapach naszego życia. I nawet jeśli nie jesteśmy świadomi procesów, które w nas zachodzą, lęki przeżywane w bezpiecznym środowisku, gdy w każdej chwili możemy odłożyć książkę, pozwalają nam racjonalniej myśleć i planować działania.
Czytając Po zbutwiałych schodach nie tyle mierzymy się z rzeczami, które przychodzą z zewnątrz, ale z tym, co tkwi głęboko w nas. Zazwyczaj ludzie stosują uniki, by nie mierzyć się wprost ze swoimi lękami, czego przykładem jest sam Ciesiółka. Niespokojnie czeka na to, co ściany zdradzą listonoszowi, i choć jest ciekaw opowiedzianych przez nie historii, w dalszym ciągu kontroluje, jak daleko listowy może dojść. Ale w końcu schodzi do samej piwnicy, wydobywając z mroku to, co chciał ukryć nawet przed sobą.
Być może któryś z czytelników, podążając po Ciesiółkowych schodach – obojętnie, czy w górę, czy w dół – odniesie pewne sytuacje do siebie. Być może nabierze odwagi, by zaglądać w zakamarki i sprawdzić, co się w nich czai – by zmierzyć się ze samym sobą.
Zresztą, jeśli mowa o wkraczaniu w mrok, pozwolę sobie zacytować babcię z Diabła zza okna: Boisz się ciemności, Aśka (…) – a przecież z ciemności człowiek wychodzi, gdy się rodzi i w ciemność wkracza, gdy umiera. To nasze naturalne miejsce i w mroku powinniśmy czuć się najbezpieczniej. Ciemność kołysze, tuli i głaszcze. To światło wbija się w oczy gwałtem. Nie bój się jej, Asia. Nawet jeśli ciemność ma swoje tajemnice, to po to, by cię chronić.
Gdybyś mogła postawić się na miejscu ścian kamienicy, co wyszeptałabyś Stefanowi Ciesiółce i pozostałym bohaterom Twojej historii? Kogo przeprosiłabyś za zgotowany mu los, a może przeciwnie – podziękowałabyś za możliwość towarzyszenia sobie na krętej drodze po zbutwiałych schodach?
Wyszeptałabym im, by byli dla siebie łaskawi. By umieli sobie wybaczyć. Nie przepraszałabym ich, gdyż – jeśli na potrzeby tego pytania mam ich traktować jako byty istniejące poza moją wyobraźnią – mogłabym stwierdzić, że sami zgotowali sobie los. Ja tylko spisałam ich historie. Może jedynie przeprosiłabym Marylkę Ciesiółkową, że tak długo nie można było jej odnaleźć pomiędzy ścianami kamienicy. I te koty dręczone przez Kwiatkowskich. Nie były niczemu winne.
Jak wyobrażasz sobie swoje twórcze życie za powiedzmy pięć- dziesięć lat, biorąc pod uwagę szybki rozwój sztucznej inteligencji? Czy sądzisz, że dla Ciebie jako pisarki, będzie stanowiła pomoc, czy przeciwnie – zagrożenie?
Myśląc o sztucznej inteligencji, zastanawiam się, dlaczego pozwalamy, by robiła za nas rzeczy przyjemne: tworzyła obrazy, pisała wiersze czy inne teksty literackie. Więc, jeśli myślę o tym, co ma być za pięć lat, liczę, że będzie wykonywała za mnie to, czego nie lubię: ścierała kurz z szafek, myła podłogi albo odnalazła sposób, że się nie będą brudzić 😉.
Ale do rzeczy. Kiedyś obawiano się, że telewizja wyprze radio, ale tak się nie stało. Radio wcześniej miało zastąpić książkę. A całkiem niedawno e-book – papier. Można wymieniać dalej… Nie sądzę zatem, by AI miała zastąpić człowieka w twórczych działaniach. Prawdopodobnie będziemy się podpierać nią, tak jak dziś wykorzystujemy programy graficzne, a nie malujemy wszystkiego na płótnie. Jednak żadna nowa technologia nigdy nie zastąpiła do końca starych sposobów tworzenia, więc nie sądzę, by miało się tak stać w literaturze. Może takie podejście to naiwność.
Jeśli mam sobie zobaczyć siebie za pięć lat, podpierającą się AI, wyobrażam sobie, że jeśli będę miała jakieś braki dotyczące na przykład szczegółów wyglądu miejsc czy przedmiotów, albo działania tych drugich, poproszę o opis. Ale przecież… już to robię, kiedy zajmuję się researchem do książki i przeszukuję Internet albo podpytuję ludzi, którzy mają potrzebną wiedzę. Jestem bardzo oporna na nowe rozwiązania technologiczne. Najchętniej nadal pisałabym ręcznie…
W jaki sposób – wchodząc w moje recenzenckie buty- w kilku słowach zachęciłabyś do zagłębienia się w piwniczne, ale nie tylko, mroki światów przez siebie kreowanych?
Szczerze mówiąc, wolę, by moje powieści polecali inni. Kiedyś usłyszałam, że jest obrazą dla inteligencji czytelnika, kiedy autor recenzuje mu swoją książkę. Mam nadzieję, że nasza rozmowa będzie dostateczną rekomendacją, że te osoby, które jeszcze nie stąpały po zbutwiałych schodach, poczują się zaproszone w progi Ciesiółkowej kamienicy i z tego zaproszenia skorzystają.
Wiem, że to nie pierwszy wywiad, którego w życiu udzieliłaś, ale czy jest takie pytanie, którego dotychczas nikt nie zadał, a na które bardzo chciałabyś odpowiedzieć?
Nie 😊. Zazwyczaj w swoje wypowiedzi wplatam tyle dygresji, że jeśli coś chciałam powiedzieć, na pewno choćby mimochodem o tym napomknęłam.
Czego mogłabym Ci życzyć?
Mogłabyś mi życzyć najprościej: wszystkiego najlepszego. A w zależności od okoliczności znaczyłoby to coś innego, choć zawsze z myślą o dobru, nie tylko dla mnie.
Zatem życzę wszystkiego najlepszego na każdej z płaszczyzn życia Twojego i osób Tobie bliskich.
W ostatnim słowie do Czytelników, chciałabym powiedzieć jeszcze…
Chciałbym im powiedzieć: dziękuję. Dziękuję, za to, że jesteście. Że sięgacie po moje książki, że przeznaczacie swój – jakże cenny – czas, by zapoznać się z moją twórczością. Że dajecie mi motywację, by nadal tworzyć. Bez Was jako pisarka byłabym nikim.
Bardzo dziękuję za tę miłą rozmowę.

Z Anną Musiałowicz rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

[WYWIAD PATRONACKI] Michał Kubicz: Zawsze powtarzam, że dokładnie w tym tkwi największa wartość mojej prozy: opowiadam o postaciach historycznych, a więc z założenia znanych, ale pokazuję ich najbardziej ludzką stronę, a tę widać właśnie w scenach kipiących od uczuć.

[WYWIAD] Daniel Pielucha: Wiedziałem, że będę malował. To niczym nieuleczalna choroba, a jak malować, to szczerze, i to, co się rozumie i czuje najlepiej, stąd ten realizm i Nadrealizm Polski.

[WYWIAD PATRONACKI] Radosław Lewandowski: […] to czas zweryfikuje jakość naszej twórczości.