[WYWIAD] Daniel Pielucha: Wiedziałem, że będę malował. To niczym nieuleczalna choroba, a jak malować, to szczerze, i to, co się rozumie i czuje najlepiej, stąd ten realizm i Nadrealizm Polski.

Oto mój gość: zanurzony w świecie barw, ukazujących w pełnej krasie odchodzące w zapomnienie, sielskie obrazy prowincji, ukorzenionej trwałe na gruncie realizmu, które z pełną świadomością wzbogaca o elementy surrealizmu, co sprawia, że jego twórczość zwykło się określać mianem Nadrealizmu Polskiego. Były członek Związku Polskich Artystów Plastyków, uhonorowany odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej. Słowem: artysta malarz – Daniel Pielucha.


Zasłyszałam, że artysta to ktoś, kto przekracza horyzonty i otwiera nowe przestrzenie. Czy postrzega Pan siebie właśnie w taki sposób i jak rozumie pojęcie: sztuka?

Ma Pani poniekąd rację, że jakoś poszerzamy horyzonty, ale robią to nie tylko malarze, dlatego można to odnieść dzisiaj do każdej sztuki. Czasami są takie nagminne polemiki czy artystą się jest, czy artystą się bywa: mam argumenty i za, i przeciw. Zawsze uważałem, że artystą bywa się w tych momentach, kiedy udaje się nam stworzyć coś nowego, coś, z czego jesteśmy zadowoleni, chociaż to może być tylko iluzja. Inni zaś sądzą, że cały czas myślą w sposób jakiś wyjątkowy, więc – w ich mniemaniu – cały czas tworzą sztukę, ale niekoniecznie, bo to zawsze jest subiektywne.

Jako że jestem absolwentką polonistyki, interesują mnie niuanse językowe, dlatego chciałabym dowiedzieć się, czy w jakiś sposób preferuje Pan określenie nadrealizm, zamiast równoznacznego mu surrealizmu?

Przyznam szczerze, że nigdy specjalnie nie dbałem o promocję nazewnictwa, a to, że zawsze wymiennie stosowano pojęcia: surrealizm, nadrealizm, tylko pogłębiało bałagan. Mamy tendencję do szufladkowania wszystkiego, co napotykamy, dlatego i w tym przypadku trzeba to było jakoś zaszufladkować.

Właśnie, odwiedzając Pana stronę internetową: https://www.danielpielucha.online/ można przeczytać między innymi następujące słowa: Etykieta „Nadrealizm Polski”, którą przylepiono malarstwu Daniela Pieluchy, wcale nie pomaga w zrozumieniu malarstwa […] Co najwyżej pomaga wskazać szufladkę, w której można je odnaleźć, tylko dlatego, że dla kogoś była to najbliższa szuflada. Mówiąc to, mam na myśli „nadrealizm” rozumiany jako „surrealizm”. Nawet gdyby ów surrealizm ujmować szeroko, od korzeni do wszelkich przejawów malarskiej apologetyki, Daniel pozostaje odrębny.

Myślę, że nikt nie lubi być szufladkowanym, dlaczego więc Pan na tę szufladkę przystał? Czy pomaga ona w znalezieniu odbiorców?

Częściowo sam się zaszufladkowałem, bo surrealizm przypisywano mi na siłę, a przecież ma on już ścisłe, swoje ramy. To taki starzec wielokrotnie odgrzewany, a sztuka ulega ciągłym zmianom. Dlaczego to zrobiłem? Obrazy są niby realistyczne, bo widać, co przedstawiają, a jednak mają umowne tytuły właśnie po to, żeby można je było zlokalizować.

Warto w tym miejscu kilka słów powiedzieć o genezie Nadrealizmu Polskiego: jakoś w latach 1999-2002 odbywały się pierwsze plenery- takie nowe otwarcie kaniońskich plenerów, gdzie Jerzy Duda-Gracz jeździł, ale później zachorował… I takie nowe rozdanie nastąpiło, i kontakt z nim po studiach… I tak sobie datuję, że powstał ten Nadrealizm Polski, bo zacząłem doceniać to, co miałem wokół na co dzień, bo wcześniej próbowałem uciekać od swojego miejsca, od swojej ojcowizny i robić to, co wszyscy. Kiedy zaś rodził się Nadrealizm Polski dokładnie pamiętałem tereny z dzieciństwa, tamte wioski, no i sobie tak sięgałem do nich pamięcią i malowałem jakieś zatrute studnie czy siedliska, w scenografii swoich ludków wymyślonej.

Czy był Pan przeświadczony o tym, że obrazy, na które wtedy Pan patrzył, pragnąłby zachować dla potomnych?

Siłą rzeczy to robimy, bo musimy bazować na swoich doświadczeniach i pamięci oraz swoich wyobrażeniach dzieciństwa. Jako dzieci mamy niesamowitą wyobraźnię i wtedy wszystko w nas buzuje. Jesteśmy kreatywni, wymyślamy… Mamy dużo abstrakcyjnego do powiedzenia, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, bo nie jest to takie wysublimowane czy wyrafinowane, jak to bywa później w dorosłej, już wtedy bardziej świadomej twórczości.

Czy Nadrealizm Polski w Pana mniemaniu pozostaje niezmienny, czy ewoluuje, a jeśli ewoluuje to, na których obszarach najłatwiej dostrzec zmiany? Czy – z perspektywy czasu patrząc – każdorazowo wypadły one pomyślnie?

To też dość trudne pytanie. Sztuka się zmienia, a i mnie interesują różne rzeczy, dlatego lewituję i szybuję między tematami. Przy tym, jednak nie prężę się i nie naginam, by udowadniać, że istnieje coś takiego, jak Nadrealizm Polski, bo równie dobrze - czując potrzebę - mogę namalować abstrakcję, a z drugiej strony chciałbym, bo jesteśmy tożsami z tym, co robimy: nasze życie, to, gdzie się lepiej czujemy, w jakim środowisku się obracamy, z kim lubimy pogadać… wszystko to robimy świadomie, i w sztuce poniekąd też są tematy, które nas zainteresują, stając się inspiracją do twórczych działań, i odwrotnie - takie, które w żaden sposób nas nie zajmą.

Podobnie rzecz tyczy się malarzy, którzy są mi najbliżsi bądź z twórczością których chciałbym się zaprzyjaźniać, to też się zmienia. Tu- gdzie teraz jestem- sztuka jako taka nie wpływa bardzo na to, co robię. Bardziej fascynują mnie kwestie warsztatowe. Obserwuję, jak młodzi biją się z realizmem, hiperrealizmem, superrealizmem, prześcigając się, ale dla mnie to już musztarda po obiedzie, bo szkoda mi czasu na tego typu zabiegi malarskie.

Myślę, że moje obrazy nie mają szczególnego podziału - a jeśli już miałbym taki świadomy podział nakreślić - to było to zaraz po studiach, kiedy prowadziłem interes rodzinny, a zimą malowałem do szafy. Wtedy powstało Bestiarium, i wtedy też bardzo zaufałem swojej wyobraźni. Sądziłem, że mogę z niej nieustannie czerpać, ale nie jesteśmy przecież tak samo kreatywni przez całe życie, dlatego pewne pomysły warto jest zapisywać. Być może te moje straszydła wzięły się stąd, że my, Polacy mamy w sobie gen strachu, którego źródło znajdujemy w historii: jesteśmy bowiem narodem partyzantów, a przynajmniej moja rodzina… Wcześniej były zabory, okupacja, później komuna, no i obozy koncentracyjne… Byliśmy więc stale jakoś szczególnie naznaczeni.

Pamiętam, jak kiedyś ksiądz po kolędzie chodził. Malowałem wtedy turpistyczny obraz, i on tak na niego popatrzył, a wychodząc powiedział: „Pan Bóg naprawi” (śmiech). Wiedziałem, że będę malował. To niczym nieuleczalna choroba, a jak malować, to szczerze, i to, co się rozumie i czuje najlepiej, stąd ten realizm i Nadrealizm Polski. Tu wszelkiego rodzaju hochsztaplerka nie ma sensu na dłuższą metę. Można się poddawać jakimś tam modom, czy robić to dla publiki, dla klienta, ale jedynie krótkoterminowo, a jeśli zaś na stałe, to szczerze i od siebie.

Edward Stachura powiedział kiedyś, że Prawdziwy poeta nie jest poetą. Prawdziwy poeta jest poezją. Parafrazując: czy prawdziwy malarz jest malarstwem? Czy trzeba aż tak się zatracić?

Powinien być, ale to jest trudne. Znałem dotychczas tylko jednego takiego malarza, a był nim Janusz Lewandowski, który zmarł w ubiegłym roku. On był dla mnie malarstwem. Nie ukrywam, że szukałem takich postaci w polskim malarstwie, ponieważ, kiedy się człowiek temu z boku przygląda, nie mając kontaktu ze studentami i ze środowiskiem akademickim, wtedy plenery są takim poligonem, gdzie można wyjechać i poznać takich właśnie ludzi, którzy są malarstwem. To co robił Lewandowski, jak się ubierał i jak zachowywał, znajdowałem w jego obrazach. Po prostu żył malarstwem i tak powinno być.

Przysłowie chińskie głosi zaś, że jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów. Czy można by, więc zaryzykować stwierdzenie, iż właśnie dlatego Pan maluje, a nie pisze i czy chciał być kimś innym, czy od dziecka malarstwo stopniowo przeradzało się w pewien rodzaj powołania?

Są media i wszystko zależy od tego, w jaki sposób je wykorzystamy. Pani pisze, jest recenzentką i używa narzędzi pozwalających się wypowiedzieć. Są także różne techniki komputerowe i praktycznie nic nas nie ogranicza - tylko znowu - trzeba umieć przeżywać życie i mieć do powiedzenia coś, co potocznie nazywamy sztuką, ale to jest tak pojemny wór, że tam można wszystko, dlatego tutaj Pani ładnie rozdzieliła twórcę od artysty, bo bycie twórczym jest dla mnie esencją sztuki. Należy być twórczym, a nie kreować się na artystę.

Ukończył Pan ASP w Krakowie, a dyplom uzyskał w Katowicach. Jak wspomina studenckie czasy? Czy śladów obecności w tych miastach możemy doszukać się oglądając Pańskie dzieła?

Teraz chyba śladów próżno byłoby szukać, ale ogólnie - no tak, bo to moja kolebka. Jak już mam gdzieś podjechać, to jadę tam, sam, szukając śladów, szczególnie w ludziach, bo to tak samo jak w przypadku wsi polskiej: pamiętam ją, ale już jej nie znajduję. Owszem, napotykam jakiś drewniany kościółek, jako tę cząstkę świętej ziemi, ale to, co zostało to w ludziach, dlatego tu powiedziałem o Lewandowskim -  w ludziach, którzy są barwnymi postaciami, którzy mają coś do powiedzenia oraz potrafią nas zainteresować i zafascynować.

Ma Pan jakieś swoje przyzwyczajenia i rytuały, bez których nie może pracować? Co pomaga koncentrować się na malowaniu i ile godzin dziennie oddaje Pan tej czynności, determinującej– jak przypuszczam– tempo Pańskiego życia?

(Śmiech) Śmieję się, bo w tym momencie jestem w trakcie rozkładania warsztatu. Na każdym plenerze to inaczej wygląda. Nowe miejsce trzeba poczuć… U koni przebiega to tak: przeprowadza Pani konia z jednej stajni do drugiej, wypuszcza go na łąkę, koń jest niepewny, wszystkiego się boi, poznaje… i moment, kiedy się wytarza- to znaczy kładzie się na trawie- oznacza, że zaakceptował miejsce. Można to odnieść także do plenerów: niektórzy traktują je tylko jako spotkania towarzyskie, a inni przyjeżdżają malować. Ja przyjeżdżam zawsze do pracy i udaje mi się póki co więcej popracować na plenerze niż w domu, bo w nim zawsze znajdą się jakieś inne obowiązki i żeby poświęcić się pracy, uciekam w późne godziny nocne albo w niedziele- wtedy maluję, bo mniej rzeczy do załatwienia. Jeśli zaś chodzi o taką mechaniczną koncentrację, na pewno muzyka mi pomaga, a także światło, skupienie i warsztat: czyszczę szpachlę, pędzel, porządkuję paletę i farbki… Chyba tylko to jest praktyczne, a cała reszta gdzieś tam fruwa nade mną: jakaś wena, natchnienie czy jakiś kolejny obraz. Czasami zdarza mi się kalkulować, kiedy mam zaplanowane tematy, do których chcę wrócić, czy też w przypadku stałej kolekcji, kiedy sprzedam jakiś obraz i powinienem ją uzupełniać, więc planuję, no i tyle.

Czy kiedy dany obraz jest już gotowy, pozwala Pan sobie na choćby drobne przyjemności w poczuciu właściwie wykonanego zadania?

Nie, raczej odwrotnie- jak mi się coś udaje, próbuję malować do momentu, aż się zmęczę. Jak robota idzie to super, od razu się człowiekowi humor poprawia. Obserwuję to także u innych: kiedy jesteśmy w grupie malarzy, fajnie, że mnie Pani dopytuje, kiedy jestem na plenerze, bo ten poligon -jak go nazwałem- tworzą ludzie, nadając mu klimat i nastrój. Obserwując, widzę, komu robota idzie, bo ten napije się winka… To właśnie jest ważne. Dopingować do pracy może- choć nie za każdym razem- także nieprzypadkowe pójście do muzeum, na kolejną wystawę. Niedawno na przykład odwiedziłem Malczewskiego, którego przywieziono ze Lwowa i wystawiono w poznańskim budynku. Ostatni raz zobaczyłem tę ekspozycję w czasach studenckich, a teraz inne elementy na znanych mi obrazach zwróciły moją uwagę. Lubię wracać do rzeczy, które w jakiś sposób zapisały się w mojej pamięci, bo kiedy wracam, okazuje się, że inaczej je pamiętam, dzięki czemu nadal są ciekawe, ale już inaczej. Wiele mi daje sama tego świadomość, co wtedy, a co teraz. To samo mogę powiedzieć o starych filmach, które obejrzałem już kilka razy.

Czy więc to, co Pan przyswaja sobie, oglądając wpływa na wyobraźnię i powstawanie kolejnych obrazów?

Nie. Raczej szukam tego sam w sobie, bo to jest prosta praca. Dlatego zresztą zdecydowałem się zostać malarzem i zdawać na akademię, bo wydawało mi się, że tu są jasne i wymierne kryteria pracy. Są: kompozycja, rysunek, kolor, a więc jest malarstwo, jednak w czasie studiów- a po studiach to już w ogóle- nic mi się nie zgadzało. Jak było malarstwo to nie na płótnie, nie pędzlem, nie farbami… Konceptualizm się na to wszystko nałożył… Zresztą już Picasso zniszczył całe malarstwo jednego dnia, a inni go naśladują przez lata. Mimo to zarówno chaos, jak i harmonia są ludziom do życia potrzebne. Tak samo w sztuce: coś się niszczy, by móc to później odbudować na modłę różnych nowych potrzeb…

Ale chyba bez tego chaosu ludzie nie doceniliby harmonii, prawda?

Tak, zresztą- jak Pani wie- do lat wojennych obraz określano mianem utworu, tak samo, jak muzykę, choć to przecież dwa różne twory.

Za sprawą powszechnie dostępnego Internetu, różnorakich tworów mnóstwo, a w ich zalewie nierzadko trudno jest odnaleźć te najbardziej wartościowe…

Tak, jeśli Pani szuka tam czegoś konkretnego, to nie znajduje. Dodatkowo sprawy nie ułatwia bardzo teraz popularna sztuczna inteligencja, która nas spłyca. A może właśnie o to chodzi, by- obrazowo rzecz ujmując- wyhodować ludzi oferując im, czego potrzebują i niczego ponadto? Tym bardziej trzeba szukać tej wolności, którą daje sztuka- przynajmniej ja to tak odbieram- a z drugiej strony obserwuję młodych, którzy potrzebują zbyt szybko zaistnieć, jak nie za przyczyną jakiegoś skandalu, to profanacji, jednak z wiekiem się pokornieje. I dobrze, że tak jest, bo właśnie z czasem dochodzimy do takich prawd, które wszyscy powinniśmy znać, ale różnie to w życiu bywa.

Wracając stricte do Pańskiej twórczości: na pierwszy rzut oka dopatrzyłam się w niej analogii do filmów ulubionego reżysera, Jana Jakuba Kolskiego, który w moim odczuciu podobnie postrzega wieś jako miejsce, gdzie za sprawą oglądanych pejzaży dostrzec można chylące się chatki i stodoły, a czas z jednej strony zdaje się zwalniać swój bieg z drugiej przyspieszać z chwilą, kiedy przestrzeń obrazów zawłaszczają strachy, diabły, strzygi i ludzie tacy jak pasterze i szamani. Czy- opierając się na tych spostrzeżeniach- mógłby Pan pokusić się o refleksję na temat kondycji świata i człowieka? Częściowo już tę kwestię poruszyliśmy…

No właśnie mówiłem, dokąd ten świat zmierza. Malarstwo jest pewnego rodzaju odskocznią od niego, której jedni potrzebują, a inni nie. Sztuka na pewno wymaga od ludzi intelektualnego wysiłku, dlatego nie wszyscy chodzą do galerii eksponujących sztukę współczesną, bo jej po prostu nie rozumieją, ale do pewnego stopnia sami artyści winni są takiemu stanowi rzeczy.

A czy nie odnosi Pan wrażenia, że na owo rozumienie wpływa wrażliwość i czy można się jej nauczyć, czy przeciwnie- z nią człowiek się rodzi, albo nie?

Przede wszystkim wrażliwość, którą albo można stracić, albo jej się nauczyć.

Idąc dalej w tym kierunku, szczególne pole do pogłębionych rozważań daje ponury obraz zatytułowany Matnia. Czy to znaczy, że oczy artysty takiego jak Pan nie widzą już dla nich ratunku?

Obraz to taka zakuta pustka. Każdy ma jakąś swoją matnię, swoje momenty, albo coś takiego znajduje. Wydawałoby się, że są to tematy niemalarskie, ale jak najbardziej malarskie właśnie. I to jest to przekraczanie granic: namalować coś, co powinno się w zasadzie, nie wiem… poczuć, powąchać, innymi zmysłami doświadczyć, a przenieść to na płótno. Wokół tego skupiają się właśnie zadania malarskie, ale także poniekąd abstrakcja. 

Skoro Pani poruszyła tę kwestię, dodam, że Matnię traktuję tak samo, jak Strzygę. Strzygi to te, które tam gdzieś się ukazują, straszą, są złośliwe… A skąd się to bierze? Z dzieciństwa przede wszystkim- mówię o swoim pokoleniu- u każdej babki nad łóżkiem wisiał święty obrazek Matki Boskiej, do którego się modlono. To było sacrum i sztukę z tym tak jakoś nierozerwalnie łączyłem. Święty obraz pod Jasną Górą, gdzie mieszkam- na nim się uczyłem, to była moja edukacja u dziadków- ta pokora do przyrody, do cyklów życia: pór roku i dni. Takie po bożemu odbieranie świata pozwala mi traktować ten zawód jak powołanie, misję, religię…

Czy właśnie w ten sposób rozumiejąc, dokłada Pan starań, by zmienić świat na lepsze?

Nie, broń Boże! Nie ja (śmiech). Kiedyś malowałem tysiące obrazków, by się utrzymać, z których to wcale nie jestem dumny, bo teraz widzę ich słabe strony. Zresztą każdego malarza winno się rozliczyć, prosząc o wskazanie najlepszych pięciu czy dziesięciu prac, i mówmy wtedy o nich, tak? Sam dokonałbym takiego wyboru, by zostać rozliczonym w temacie Nadrealizmu Polskiego, takich, które mówią o nim najwięcej. Co jakiś czas mi się udaje- powiedzmy raz w roku, raz na dwa lata, różnie to bywa- popełnić obraz, z którego jestem w pełni zadowolony i wtedy z pamięci wymazuję te słabsze.

Wyobraźmy sobie, że mamy materialną pacynkę sztuki malarstwa polskiego i móc dokleić do niej jakąś cząsteczkę tego Nadrealizmu Polskiego byłoby tym, z czego bym się cieszył. Chciałbym, by moja praca nie przeszła niezauważalna. Tak się dzieje wtedy, gdy sztuka nie wzbudza żadnych refleksji, zainteresowania i kiedy nie wzrusza.

Tego wzruszenia i pozostałych odczuć, które Pan wymienił, upatruję we wspomnianych już pejzażach, nawołujących do zrobienia kroku wstecz, przeszłość traktując jak skarbnicę wiedzy, z której pełnymi garściami możemy zaczerpnąć ciepłych barw na czele z zielenią, symbolizującą nadzieję- jak ma to miejsce choćby w odniesieniu do Tryptyku nadwarciańskiego bądź Porannej melodii, czy słusznie?

Nie wiem, chyba za dużo powiedziane. Tryptyk nadwarciański jest opowieścią- zresztą- jak już sobie tak rozmawiamy to każdy z Tryptyków, a miałem ich kilka: z Kazachstanu, beskidzki, no i nadwarciański, traktuję jak taką właśnie opowieść. Że pejzaż, że zieleń, że nadzieja, tak? Musiałbym teraz wrócić do tego, o czym wtedy myślałem, malując, dlatego trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, a nie będę opowiadał przecież, czym jest tryptyk, bo to mija się z celem, więc powiem, że każda kobieta może go sobie zinterpretować. Nie opowiem o nim barwniej, niż namalowałem, bo jestem tylko malarzem (śmiech).

Pamięta Pan, co stanowiło inspirację do ich powstania?

Inspirację bodajże stanowiła wystawa, a poza tym teraz ładnie się prezentują, wisząc w pałacu, bo korespondują z łagodnymi obrazami typu Świtezianki, Żabi staw czy Gorące lato przy obrazach mocnych takich jak Rzeźnia w stodole. Mamy więc kontrast, który mieści się w opowieści cywilizacyjnej.

A które dzieło z dotychczasowego dorobku uważa Pan za najbardziej wartościowe i za jaką przyczyną takim się stało?

Tak jak już wspomniałem, do takich należą obrazy te najbardziej udane, malowane raz w roku bądź co dwa lata. Najważniejsze to być zadowolonym — może z namalowania mniej, bo gdybym się podjął teraz, to pewnie bym trochę inaczej namalował — ale z tematu, który udało się zamknąć na płótnie, skończyć nie mając tam nic więcej do powiedzenia.

Jeśli już miałbym Pani wskazać jakieś konkretne dwa lub trzy obrazy to jednym z nich na pewno byłby Kuglarz powstały, kiedy wybuchła wojna na Ukrainie. Starałem się być od niej daleki w przeciwieństwie do mojego kolegi, który zainspirowany przekazem medialnym namalował, a teraz wystawia obrazy tragedii w Buczy. Ja zaś, jeśli już decyduję się podjąć jakiś temat, to w przeświadczeniu, że jest mój. Kiedy coś mną wstrząśnie i zainteresuje to wtedy dopiero. 

No więc ten Kuglarz i Judeopolonia, ale przy tym dodam, że nie traktuję ich jak plakatów, a właśnie na grafice uczono mnie, że to plakaty winny krzyczeć na jakieś tematy. Obraz też i musi być dekoracyjny, i mówić o czymś- różne elementy są w nim ważne- ale jednocześnie Judeopolonia była taką refleksją nad historią opowiedzianą mi przez dziadka, do której odnosiłem się sceptycznie, ponieważ inaczej w szkole uczono, a on mówił, że Żydzi chcieli mieć swoje państwo między Bugiem a Wisłą… Potem czytając, zgłębiłem ten temat i pomyślałem: co mi szkodzi? I tak powstała Judeopolonia. Później zabieg powtórzyłem, ale symbolika się nie zmieniła. Może to nieco naiwne podejście z mojej strony, bo w oparciu o dwie historie: zasłyszaną i przeczytaną, które wymieszałem ze sobą, ale wszystko to dla dobra obrazu, bo głównie zależało mi na graficznym znaku. Więc owszem, to ważny dla mnie obraz, ale czy w tę stronę chciałem dalej iść? Malować wielkie płótna, obrazujące bitwy typu matejkowskiego czy wielkie wydarzenia naszej historii? No nie, tu już się nie ma co boksować z Matejką. Nawet Malczewski nie widział takiej potrzeby, choć Matejko widział w nim swego następcę, a on poszedł w jakąś duchowość i malował po swojemu. Ja też (śmiech). To piękne, wszak to jest nasza historia i tematy z nią związane trzeba podejmować, dlatego też się od nich nie odżegnuję. Powstają wtedy obrazy typu Zatruta studnia. Wszystkie one znajdują się w pałacu, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszam, jednak nie znajdzie Pani wspólnego mianownika dla tych tematów, bo po nich szybuję, żeby się nie nudzić (śmiech).

Dodam jeszcze, że najwięcej ikonografii spotykamy w kościołach i w muzeach. Mam dwa obrazy tej rangi, które są dla mnie prywatnie szczególnie ważne, a o czym dotychczas nikomu nie powiedziałem. Zostały one poświęcone mojemu bratu, który się zastrzelił. 

Mówię tutaj o Kuszeniu Świętego Antoniego, którego nieoficjalny tytuł brzmi Litania pod Krępieżem, albo wizerunki Świętego Krzysztofa, przedstawianego jako mała postać siedząca na ramieniu Jezusa.

Christopher- kroczący przed Chrystusem. U mnie jeden przenosi płótna po wodzie, a drugi to odważniejszy męski akt: mężczyzna zdejmuje z siebie koszulę i trzymając się jej, za karę sam siebie przeprowadza po wodzie. Przy tym zrywa sobie krzyżyk, który teraz jest za nim, a więc on jest tym kroczącym przed Chrystusem. Chciałem inaczej pokazać temat, będący tym dyżurnym, bo wizerunków Świętego Krzysztofa jest sporo.

Malując, kładzie Pan bardzo mocny akcent na Tajemnicę Istnienia, przez co obrazów- może da się, ale w moim odczuciu nie warto- czytać w oderwaniu od szeroko rozumianej filozofii. Czy więc obraz taki albo inny musi zawsze posiadać głębię? Od czego Pana zdaniem zależy, że odbieramy go jako wartościowy bądź mniej? Od tej wspomnianej już wrażliwości?

Broń Boże! Nie chcę naprawiać świata: jeśli Pani dostrzega takie rzeczy, to świadczy o Pani wrażliwości. Moje obrazy są przedstawiające. Ktoś powiedział też, że są teatralne, bo miałem kilka wystaw w teatrach. Przykładem niech będzie obraz pod tytułem Kazanie, gdzie ksiądz zasiada pośrodku stołu, a po bokach diabeł i anioł skuci łańcuchem. Czy w ten sposób naprawiam świat? No nie, nie moralizuję, ale ten pośrodku to ksiądz Świątek, który uczył mnie religii. Słowem- obrazy są różne i cieszę się, jeśli malując uda mi się zawrzeć wartości, które można odczytać.  

Ważne miejsce na Pańskich obrazach zajmują też nierzadko nagie kobiety, ale to nagość z rodzaju tych, która nie gorszy, a zachwyca. W jaki sposób udało się osiągnąć balans między tymi dwoma odczuciami? Czy malując, stawia Pan sobie jakieś granice, których nie przekracza- czy wręcz przeciwnie- pozwala na pełną swobodę ruchu pędzla właśnie po to, aby uwidocznić szczerość?

Nagie ciało kobiety od zawsze fascynuje malarzy, dlatego aktów uczono malować na akademii. Byłem pilnym studentem, więc wykorzystuję to, co potrafię (śmiech). Kobietę najlepiej jest malować nagą i najlepiej zrobić to dobrze. Malując zarówno kobiecy, jak i męski akt, zastanawiam się, na ile są mi one usłużne w odniesieniu do całego Nadrealizmu Polskiego. Nie ma na obrazach żadnych atrybutów otaczającej nas na co dzień cywilizacji, i to chyba jest jedna z takich barier, o które Pani pyta, chociaż z drugiej strony maluję też postaci w ubraniach, w zależności czy chcę zwrócić uwagę na symbolikę, czy kompozycję obrazu. Mamy więc nagość jako taką oraz nagość pejzażu bez cywilizacji, no i zwierzęta, bo przecież jesteśmy cząstką natury, dlatego ten temat jest bardzo mocno zakorzeniony w mojej twórczości. Staram się więc prezentować w taki czy inny sposób aspekty: ludzkie, zwierzęce i egzystencjalne.

W jakich sprzyjających okolicznościach mógłby powstać ten jeden jedyny, najlepszy z najlepszych obraz, którego- jak Pan twierdzi - jeszcze nie namalował i jak rozumie słowo najlepszy? Czy chodzi o taki, z którego tematyką- jak dotychczas z żadną inną- pragnąłby się Pan boksować?

I znowu trudne pytanie, które sprowadza się do jednego: Nadrealizmu Polskiego. Jest to moja konkretna wizja postawy twórczej. Przy założeniu, że dokonałbym wyboru dziesięciu moich najlepszych obrazów, to one właśnie mają mówić o mnie, o moich: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości zakutych w płótna. Nie umiem jednak określić, co znaczy najlepszy. Z powodzeniem natomiast robią to malarze mądrzejsi ode mnie. Ja natomiast staram się, by coraz lepszy był każdy następny, który namaluję.

Kiedy rozmawiałam z Panem Dariuszem Kaletą, zapytany o Jana Matejkę wyznał: Wręcz zadeklarowałbym mistrzowi Janowi, że mogę być jego niewolnikiem, byle tylko mnie uczył. A dla Pana, który z malarzy jest twórcą niedoścignionym? Pod czyim kierunkiem pragnąłby Pan doskonalić swój warsztat, gdyby nagle wehikuł przeniósł Pana w przeszłość bądź gdyby Pan mógł zacząć od nowa?

Nie wiem, ale chyba nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki i każdy swoją drogą idzie, wybiera ścieżki, popełnia błędy świadomie bądź nieświadomie. Takie gdybanie dla mnie teraz już chyba nie ma sensu (śmiech). Pewnie- to, co Darek powiedział- no OK, wielki szacunek dla Matejki, bo nie ma drugiego takiego i ja też uważam go za największego malarza, takiego wieszcza narodowego. Co by o nim nie powiedzieć to za mało, bo gdyby nie on to, co mielibyśmy? A tak mamy na przykład Poczet królów i książąt polskich. Ktoś może powiedzieć, że też by namalował. Proszę, niech spróbuje. Niech spróbuje wiedzieć tyle- dajmy na to- o tych sprzączkach, guzikach, strojach wszelkiego typu… Ogromna to wiedza, którą miał możliwość zgłębiać, a przy tym żył w tym czasie, i był potrzebny, i odnalazł się znakomicie. Ludzie mają teraz możliwość, więc robią filmy, a przy tym przyczyniają się do powstawania bajek, które- świadomie czy nie- trochę robią nam wodę z mózgów, jakiś Harry Potter- nie żebym nie lubił, bo chyba każdy o nim słyszał i moje dzieci też go oglądały.

Pan nie może tego zobaczyć, ale uśmiecham się teraz, bo -mimo wieku- od czasu do czasu wracam do przygód tego słynnego czarodzieja…

(Śmiech) Tak, bo to jest ważne zjawisko, ale przy tym warto też pamiętać, że mamy jakiś taki zbiorowy obowiązek, jeśli chodzi o naszą historię i naród. Czym nasiąkniemy za młodu, procentuje z wiekiem, i chcemy zostawić po sobie takie jedno jedyne, czyste, wyselekcjonowane ziarno. Oczywiście, jeśli ktoś ma takie możliwości, by coś powiedzieć poprzez na przykład sztukę.

A czy na kształt talentu, za którego przyczyną wyraża Pan siebie w sztuce, mogą wpływać: pokora, determinacja, pracowitość, solidność, ambicja…?

Talentu jako takiego nie możemy przekazać, bo on zależy od wszystkiego: środowiska, wrażliwości… Czy można się wyuczyć, jeśli poświęcimy czemuś trzy tysiące godzin i czy czas jest jakimś wyznacznikiem? To mit, bo na całość układanki składa się wiele elementów: życiowa pasja, podstawowa wiedza, praca, doświadczenie, no i właśnie trochę talentu trzeba by mieć. No i szczęście- te swoje pięć minut, by trafić na odpowiedni czas.

Poznałem Zbyszka Wodeckiego pod koniec jego życia i rozmawiając o mozole twórczym, twierdził, że warto ćwiczyć, uczyć się czegoś i czekać na swoją chwilę, wystarczy tylko odpowiednio długo żyć. Zbyszkowi nie było to dane, chociaż był już w pewnym rozkwicie. Był zawodowcem. Dostał porządną szkołę, dzięki czemu potrafił grać na skrzypcach i trąbce, i tego nikt mu nie mógł odebrać, a przy tym trafiał na dobrych tekściarzy, choć z drugiej strony trudno było mu uciec od Pszczółki Mai. Kiedy koncertował, był niesamowity, z tak wielką charyzmą twórczą mógł jeszcze zrobić wiele dobrego. Takiej charyzmy właśnie potrzeba choćby scenografom, rzeźbiarzom czy malarzom, bo uprawiając sztukę wizualną, nadajemy na tym samym kanale i posługujemy się tym samym alfabetem.

Jak radzi Pan sobie z otwartą krytyką bądź negatywnymi komentarzami? Czy w jakiś sposób rzutują one na dłoń dzierżącą pędzel?

Mam sześćdziesiąt trzy lata, co sprawia, że jestem już mądrzejszy i po prostu nie reaguję, bo teraz za sprawą Internetu mamy śmietnik, który owładnęli sfrustrowani i zawistni ludzie, a niechlubną cegiełkę dokłada także polityka, za której sprawą robi się takie bagienko. Krytyka obecnie nie sprzyja rozwojowi, lecz spłyca: byle chwalić i byle były serduszka i lajki… To mnie drażni, dlatego odpuściłem. Facebook służy mi jedynie za narzędzie: zamieszczam tam zdjęcia obrazów z wymiarami, bądź informacje o wystawach, więc to taka moja baza danych i tylko tyle.

A czy mimo zalewu internetowego hejtu, który odbiera Pan jako- nazwijmy to- malarz świadomy, znajdują się osoby, które stać jest na konstruktywną krytykę, z której może Pan wynieść coś wartościowego dla siebie?

Wszystko zależy od tego, kto to mówi. Mamy zasadę- mówię „mamy”, bo sam też organizuję plenery i dobieram ludzi. Jeśli wtedy ktoś do kogoś się zwróci, że ma jakiś problem- mam na myśli młodszych, bo starszym to tak delikatnie można coś zasugerować, to wtedy tak- ale poza tym w naszej pracy nie ma tajemnic.

Czy jest jakieś wymarzone miejsce na Ziemi, gdzie szczególnie chciałby Pan zaprezentować swoje prace?

Hmm… nie zastanawiałem się nad tym. Trwająca trzy lata pandemia zmusiła wszystkich do działań na własną rękę. Ludzie remontowali domy, zaczęli wyjeżdżać za granicę, choćby do Egiptu, a w Polsce te maseczki i obostrzenia przestawiły trochę nasze kontakty, plany wystawiennicze i wszystkie imprezy. Wtedy mi się jakoś tak poszczęściło, że trafił się ten pałac tam, gdzie mieszkam. To także Powiatowy Dom Kultury, a przy okazji odrestaurowany, ładny pałacyk, który nie bardzo miał pomysł na siebie: była biblioteka powiatowa i tylko jakieś okazyjne imprezy się w nim odbywały...

Chyba nawet oglądałam filmik, w którym Pan oprowadza po tym pałacyku.

Tak?

Stoi Pan przed pałacem, a później wychodzi po schodach, oprowadzając po nim. Jest nagranie na YouTube

A, tak! To właśnie były te początki, kiedy bodajże tam dwa lata temu zapraszałem. Zgodnie z przepisami jedną trzecią pałacu wyrąbali, żeby drogę ewakuacyjną zapewnić, bo wcześniej niefortunna komunikacja była, takimi jednobiegowymi, długimi schodami. No i ta klatka schodowa, czyli takie schody po ścianie wokół. W środku miała być też przeszklona winda, ale zabrakło pieniędzy i to nieużyteczne, zamknięte na dole miejsce panie zagospodarowały sobie bodajże na jakąś kuchenkę.

Miałem duże obrazy, które cały czas trzymałem w garażu i pokazywanie ich było problematyczne, kiedy ktoś przyjeżdżał. Tak mogło to się odbywać kiedyś, ale nie teraz, dlatego widząc te ściany, powiesiłam na nich obrazy. Wszystkim się to spodobało i tak już zostało. Więc jest taka stała galeria-studnia… Z różnej perspektywy chodząc po schodach przy ścianie, można oglądać przez dwa piętra. Ciekawa przestrzeń i obrazy korespondują ze sobą, bo widzimy wszystko, a jednocześnie światło się zmienia, padając od południa, więc fajnie pracuje po obrazach. A później w amfiladzie są trzy pokoje z salą królewską, gdzie znajdują się na przykład Ostatnia Wieczerza czy duży portret Zbyszka Wodeckiego przy fortepianie. Ładnie to wszystko wygląda, dlatego planujemy wydać album z fotografią i genezą Nadrealizmu, z naciskiem właśnie na tę genezę.

Na co dzień recenzuję książki, dlatego wiem, że zdarza się niektórym autorom pisać swoje dzieła w duecie. Czy według Pańskiej wiedzy- analogicznie rzecz ujmując- możliwe byłoby stworzenie obrazu i z kim mógłby Pan podjąć się takiej próby?

Cały czas malujemy jakieś obrazy podczas plenerów, łącząc je z warsztatami, gdzie zapraszamy młodzież, żeby poświęcić jej trochę uwagi, prezentując przy tym nagrodzonych w konkursach plastycznych. Malujemy wtedy razem na wspólnym płótnie. Po plenerze, który robię w Mikołajkach, zawsze fajnie sprzedaje się taki obraz z myślą o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Młodzi przyjeżdżają, bo lubią te całodzienne zajęcia u nas. Mamy do dyspozycji duże płótno i na przykład ja zaczynam malować drzewo, bo ktoś musi zacząć, no i później każdy sobie kolejno domalowuje coś tam na gałęzi, choćby jakiś owoc bądź wymyśla coś swojego.

Znam przypadki, gdzie koledzy, czy kolega z żoną malarką, tworzą wspólnie. Zresztą historia malarstwa również je zna: ktoś malował przód, a ktoś inny tył konia i tym sposobem powstawały fajne, angielskie portrety koni.

Z racji wspomnianego recenzowania- w przeważającej mierze- staram się zachęcić ludzi do sięgnięcia po konkretne lektury. Czy mógłby Pan postawić się w mojej roli i powiedzieć w kilku słowach, dlaczego warto jest odwiedzić świat Nadrealizmu Polskiego?

W ogóle warto interesować się sztuką, ale to wymaga pewnego wysiłku-  przynajmniej na początku- bo dopiero posługujemy się symboliką i skrótami myślowymi. Wiadomo, że sztuka też powinna upraszczać pewne rzeczy.

Tu znowu sięgnę trochę do historii: nie wiem, czy Pani wie, że byliśmy kiedyś potęgą i chyba najlepiej wychodziło nam malowanie historycznych panoram: Nadejście Madziarów, czy choćby naszej Panoramy Racławickiej. Są ładne, indywidualne historie malarzy, którzy za oceanem próbowali zyskać rozgłos. Wszystko to zaczęło się w okresie młodopolskim. Polacy studiowali wtedy w Paryżu bądź w Monachium (najlepsze, niszowe pracownie monachijskie). Prace statkami płynęły też do Ameryki, gdzie bogacze amerykańscy dekorowali ściany naszymi motywami końskimi. Wspólne malowanie panoram czasami kończyło się konfliktami albo w sądzie nawet, ale wtedy to powstawały największe dzieła, jeśli chodzi o malarstwo. Mało tego, nie mieliśmy państwa, dlatego wtedy malarz- tak jak literacki wieszcz- niósł pewne posłanie. Matejko zapoczątkował przecież powstawanie wielkich obrazów patriotycznych, co sprawia, że człowiek może czuć się dumny z bycia Polakiem.

Czyli słowem: warto jest zgłębiać tajniki malarstwa, w tym Nadrealizmu Polskiego, żeby poczuć tę dumę narodową?

Też, bo duma narodowa to jest coś, czego nam zawsze brakowało i brakuje, tym bardziej, że lata zniewolenia zrobiły swoje. Myślę, że mamy kompleksy, jeżeli chodzi o malarstwo i martwię się, że stale jesteśmy podatni na wszystkie modne nurty, (czyli nijakie), a kiedy ich przybywa, to i nam przybywa kompleksów. 

Mam świadomość, że to nie pierwszy wywiad, którego Pan w życiu udzielił, ale czy jest takie pytanie, którego dotychczas nikt nie zadał, a na które Pan bardzo chciałby odpowiedzieć?

Nie wiem, zdam się na Panią (śmiech). A mówiąc poważnie, nie chce się tu zbytnio wymądrzać, bo przecież każdy ma swoje przemyślenia. Zaczęliśmy od naprawiania świata w malarstwie, ale to już jest poza mną. Coraz więcej we mnie pokory i świadomości tego, co mogę, a czego po prostu już nie.

Pisarzom często życzę połamania pióra, a czego mogłabym Panu życzyć? Połamania pędzla?

(Śmiech) Życzy się weny, bo najważniejsze, żeby była motywacja do pracy.

Czeka Pan tak długo, aż ona przyjdzie czy po prostu tworzy?

Nie, nawet zbytnio nie wierzę w tę wenę, ale jakoś to się nazywa: natchnienie, wena- cokolwiek, co daje jakiś taki impuls, którego brakuje, kiedy czasami gdzieś po drodze się człowiek zagubi…

To w takim razie tej weny najgoręcej życzę oraz tego, by w każdych okolicznościach potrafił Pan siebie odnaleźć.

W ostatnim słowie do Czytelników chciałbym powiedzieć jeszcze…

Za dużo myśli przychodzi na raz. Mam pewne przemyślenia, doświadczenia i obserwuję młodych, bo jestem już w takim wieku, że większość ludzi, otaczających mnie na plenerach malarzy to ci, którzy dopiero zaczynają, ale tu nie chcę w czyjeś buty wchodzić, bo akademie są- i zawsze były- od tego, by kształcić. Nie da się tego zrobić tak na dobrą sprawę i wszyscy to wiedzą.

Słowem: jest to trudny zawód i nawet trudno o tym mówić, bo kiczownicy schowali się za narzędziem, jakim jest na przykład komputer- a co za tym idzie- programowanie, projektowanie i sztuczna inteligencja: konstruowanie obrazu w programie, drukowanie go na płótno, pokolorowanie i sprzedaż, i sprzedaż, i sprzedaż… Moim zdaniem wszystko to pustka, to nie jest sztuka i o tym trzeba głośno mówić, więc jeśli już chcę naprawiać świat, to niech to będzie mój świat, ten obok mnie. Trzeba by młodym wskazywać dobre wzorce takie jak Lewandowski, o którym powiedziałem na początku, ale powtórzę, bo ani o nim w szkole nie uczą, (a powinni, przynajmniej w szkołach artystycznych, bo to jest esencja malarstwa i sztuki zarazem), ani na akademii. Jeśli chodzi o sztukę to tak to działa i nie ma chyba sposobu, by od tego uciec, dlatego trzeba być po prostu tego świadomym.

Bardzo dziękuję za tę rozmowę i poświęcony czas.

Również dziękuję i kłaniam się nisko.

 

Z Danielem Pieluchą rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.



Wywiad autoryzowany, powstały we współpracy z Galerią SOPRA.

 

 









 


 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

[WYWIAD PATRONACKI] Michał Kubicz: Zawsze powtarzam, że dokładnie w tym tkwi największa wartość mojej prozy: opowiadam o postaciach historycznych, a więc z założenia znanych, ale pokazuję ich najbardziej ludzką stronę, a tę widać właśnie w scenach kipiących od uczuć.

[RECENZJA] Maciej Siembieda - "Nemezis"