[WYWIAD PATRONACKI] Elżbieta Sidorowicz - Adamska: Swoją książkę chciałam napisać czysto, przejmująco, prosto. Bez nadmiernego sentymentalizmu i nade wszystko bez patosu.

Oto mój gość: projektująca wnętrza, ilustrację dziecięcą oraz grafikę użytkową malarka będąca fanką DIY, koni jak również słowa pisanego. Słowem – artystka wielu talentów – Elżbieta Sidorowicz - Adamska.

Jeśli dobrze pamiętam, tak Cię przedstawiłam, kiedy rozmawiałyśmy po raz pierwszyCzy dzisiaj, gdy wszystkie tomy gorzko - czekoladowej serii są już dostępne, mogę przekształcić zwrot: fanka słowa pisanego na pisarka? A może autorka? Jaki masz stosunek do tego nazewnictwa i jak na co dzień odnajdujesz się w tej roli?

Rzeczywiście jestem autorką, natomiast trochę wahałabym się nazwać siebie pisarką. Podobno o tym, czy jest się pisarzem decyduje wydanie drugiej książki. Ja natomiast wciąż postrzegam cykl Okruchy gorzkiej czekolady jako jedną, podzieloną oczywiście na kilka tomów. W dodatku wiadomo nie od dziś, że druga książka jest najtrudniejsza. Może więc zacznę używać dumnego zwrotu „pisarka”, gdy uda mi się napisać i wydać tę drugą. Natomiast fanką słowa pisanego jestem zawsze!

Bodźcem do kolejnego tutaj spotkania jest chęć przypomnienia o Rachunku nieprawdopodobieństwa, czyli trzecim tomie zamykającym wspomnianą serię, którego premiera pod patronatem między innymi bloga Góralka Czyta przypadła na 27.07.2021 roku. Uwagę zwraca jego nietypowe, dwuksiążkowe wydanie przywodzące na myśl pamiętnikowe zapiski… Czy kiedyś takie prowadziłaś, a jeśli tak, czy wpłynęło to na fakt, iż dla Pawła Jeża – matematyka pełną gębą - wybrałaś tak karkołomną formę terapii, skutkującej - jak pisał - zejściem złogów, skrzepów i toksyn oraz czarnej krwi obłędu?

Muszę przyznać, że nigdy nie prowadziłam ani dziennika, ani pamiętnika, choć wiele moich koleżanek takie pamiętniki pisało, przynajmniej w pewnym wieku, nazwijmy go średnioszkolnym… Mnie się jakoś nigdy nie udawało, rzucałam po zapisaniu kilku stron. Swoje emocje starałam się raczej zamykać w wierszach, które pisałam od najmłodszych lat. Właśnie wiersz (nie opowiadanie, zapiski czy notatki), pozwalał jakoś uporządkować wrażenia i zamknąć je w formie, która wydawała mi się najciekawsza. Natomiast jeśli chodzi o mojego bohatera Pawła – dlaczego uważasz, że była to karkołomna forma terapii? Mam wrażenie, że w jego wypadku jedyna możliwa, ogrom emocji, który go rozsadzał musiał gdzieś znaleźć ujście! Pamiętajmy przy tym, że Paweł jest skryty i niechętnie dzieli się swoimi przeżyciami nawet z najbliższymi, a po drugie… on rzeczywiście jest matematykiem, ale jednocześnie wiemy z opisu Leszka, że również świetnym humanistą, prowadzącym w latach licealnych szkolne pismo. Wyrażanie uczuć za pomocą słowa pisanego wydaje się w wypadku tego zamkniętego człowieka pierwszym i najlepszym wyborem, jaki mógł wpaść mu do głowy, dodatkowo nie kryje, że namówił go do tego Leszek. Rzeczywiście w miarę pisania, mniej może zwraca uwagę na reporterski zapis faktów, a dziennik zaczyna spełniać rolę terapeutyczną. Pomijając już wszystko inne, zmieniając w części trzeciej narratora, chciałam zmienić też formę zapisu literackiego - forma dziennika była odmienna niż narracja dwóch pierwszych części, pisanych z punktu widzenia Ani.

Tym sposobem z powodzeniem weszłaś w męską skórę na przekór obiegowej opinii, że mężczyźni pochodzą z Marsa, a kobiety z Wenus, co skutkuje gubieniem międzypłciowej nici porozumienia. Co sprawiło Ci największą trudność, a co okazało się być najprostsze w realizacji zamierzenia?

Muszę Ci się do czegoś przyznać… Ja chyba miałam być chłopcem J, ale moja mama tak bardzo pragnęła dziewczynki, że sądzę, iż dobry Bóg machnął wreszcie ręką i powiedział: No, dobra… W dzieciństwie zawsze bawiłam się z chłopakami, którzy bez oporów przyjmowali mnie do swoich gangów, razem strzelaliśmy zza węgła i przywiązywaliśmy do pala blade twarze! Dziewczynki były nudne. Ile można bawić się w dom, czy sklep? Z facetami zawsze odruchowo chwytałam nić porozumienia, dużo przebywałam w ich towarzystwie, także wtedy, gdy dorosłam. Byli niezrównanymi kompanami na obozach jeździeckich, na górskich szlakach i na nartach. W liceum miałam co prawda swoją najbliższą, najukochańszą przyjaciółkę, ale miałam też paczkę kumpli, chłopaków. Tyle z nimi przebywałam, że męski sposób myślenia stał mi się bliski. Znałam ich poczucie humoru i trudności w wyrażaniu wszelkich uczuć. Wzruszały mnie bardzo takie chwile, gdy czasem - bardzo rzadko -  zrzucali maski i pozwalali zajrzeć głębiej w siebie… Więc gdy przyszło do pisania z punktu widzenia mężczyzny, odruchowo sięgnęłam po ukrytą gdzieś w sobie wiedzę J

Na pewno męski sposób widzenia świata jest odmienny od kobiecego. Na pewno, aby zapisywać myśli faceta nie można być zbyt grzecznym i układnym. Ale to wszystko gdzieś we mnie jest, więc przede wszystkim bardzo dobrze się bawiłam! Oczywiście mam świadomość, że nawet choćbym się nie wiem jak starała, to jednak refleksje Pawła przesiąknięte są także moim, kobiecym postrzeganiem. Ale chyba tego nie dało się uniknąć.

Kreślone przez Pawła Jeża słowa, niespiesznie odsłaniają mroki jego zawiłej przeszłości, a zarazem dopełniają drugą – jasną stronę historii już znanej, bo widzianej z perspektywy Ani Kielanowicz, którą poznajemy sięgając po poprzedzający Rachunek nieprawdopodobieństwa tom zatytułowany Serce na wietrzeW jaki sposób udało Ci się wypełnić niewidoczne dla Czytelnika luki, które okazały się być w rzeczywistości wielkie niczym dziury szwajcarskiego sera? Czy ów efekt osiąga się głównie za sprawą nienagannej pamięci?

Przede wszystkim musimy sobie zdawać sprawę, że mamy tu dwa, zupełnie oddzielne monologi, świadectwa życia dwóch, niezależnych bohaterów. Te historie się w pewien sposób zazębiają, pojawiają się zdarzenia, które przeżyli wspólnie, choć odbiór każdego takiego zdarzenia jest - lub może być - zupełnie odmienny. Przecież tak jest w życiu! Nigdy dwie osoby przeżywające taką samą sytuację nie będą postrzegały jej identycznie, zostanie ona przefiltrowana przez odmienną osobowość, pamięć oraz doświadczenie danej osoby. I to właśnie jest piękne! Każdy z nas jest oddzielnym wszechświatem, nie ma ludzi jednakowych. Natomiast jeśli chodzi o pamięć – ja swój świat, ten opisany w Okruchach gorzkiej czekolady, bardzo starannie wymyśliłam i bardzo głęboko w niego weszłam. Myślę, że ta kreacja była spójna od samego początku. Zaplanowane w niej były też te „luki”, o których mówisz. Przecież gdybym opisywała dokładnie te same wydarzenia, to książka byłaby po prostu nudna! To zrozumiałe, że jedno o drugim wie niewiele, bo jest świadkiem tylko pewnego wycinka życia drugiej osoby. Jeśli ma się dokładnie wymyślone dwie historie, to można je bez problemu przeplatać, ukrywać pewne fakty, bawić się nimi. Oczywiście, mnie też zdarzyły się wpadki, ale na szczęście zostały wyłapane w trakcie uważnej korekty, i to niejednej!

Na takowe luki w pamięci i wiedzy nie mogła sobie pozwolić także główna bohaterka, która mimo iż wykazywała artystyczne zdolności, musiała zmierzyć się na egzaminie dojrzałości ze znienawidzoną matematyką. Jak wspominasz czasy swojej matury i czy po latach potrafisz wydobyć z czeluści pamięci wzór na rachunek prawdopodobieństwa?

A nigdy w życiu! Nie rozumiałam rachunku prawdopodobieństwa do tego stopnia, że na maturze nawet nie próbowałam podchodzić do tego zadania. Moja matura - ta z matematyki - była wydarzeniem, które do tej pory potrafi mi się przyśnić w charakterze nocnego koszmaru… Umiałam tak zwany przebieg zmienności funkcji, jakoś ta wiedza mi wchodziła J, wiedziałam, że jedno zadanie na pewno zrobię. Spocona, spanikowana i ledwie żywa, rozwiązałam jeszcze połowę zadania z geometrii analitycznej i wyszłam w asyście mojej wychowawczyni do łazienki. Niestety ona w niczym nie przypominała pani Barskiej, dlatego na jej pomoc nie mogłam w żadnym wypadku liczyć. Na rezerwuarze (bo to były naprawdę prehistoryczne czasy, nad muszlą klozetową wisiał staromodny rezerwuar z rączką, za którą się pociągało), były schowane ściągi. Wiedziałam o tym, ale niestety drzwi kabiny były tak zwane „kowbojskie”, takie jak w westernowym salonie i sięgały od kostek do popiersia. Schylonego człowieka nie było widać, za to często można było oberwać w głowę wrzucanym gópetem… bo niektóre koleżanki paliły. Kto w takiej sytuacji wymyślił, żeby ściągi chować w miejscu, które jest w całej okazałości widoczne nie wiem, ale niewątpliwie był to wybitny myśliciel. Nie udało mi się odwrócić uwagi wychowawczyni, nie sięgnęłam po ściągi. Wróciłam na ogólną salę, postanawiając, że za chwilę znów spróbuję, ostatecznie mogłam symulować rozstrój żołądka. Wtedy podniósł się matematyk, prawdziwy potwór, który był pierwszą inspiracją do postaci Pawła Jeża i zaczął się powoli przechadzać między rzędami. Przy mnie przystanął na chwilę, spojrzał na pracę i prawie niedosłyszalnym szeptem podyktował mi zakończenie zadania z geometrii. No a trzecie wymagane zadanie już ściągnęłam, bo przy ponownym wyjściu do toalety trafiłam na inną profesorkę, nie tak radykalną. Z matury  z matematyki dostałam czwórkę… Opisuję te wydarzenia z prawdziwym wstydem i wcale nie jestem zachwycona swoim zachowaniem, ale naprawdę nie miałam wyjścia. Nigdy nie umiałam matematyki, trafiałam na nauczycieli, którzy nie potrafili mi jej wytłumaczyć, albo im się po prostu nie chciało. Szkołę skończyłam tylko dlatego, że byłam niezła z przedmiotów plastycznych, które jednak były wiodące i miałam opinię wyśmienitej polonistki.

Jakimi Twoim zdaniem cechami winien charakteryzować się wymarzony nauczyciel, by  uczniowie nigdy nie ośmielili się nazywać go Potworem?

Wymarzony nauczyciel… Udało mi się trafić w mojej szkolnej karierze na trzy takie osoby. Jedną była profesorka historii - już pod koniec mojej edukacji, zajmowała się XX wiekiem. Gdy prowadziła wykład, w sali panowała tak absolutna cisza, że nawet tej muchy przysłowiowej nie można było usłyszeć, bo mucha prawdopodobnie też słuchała J Jak ta kobieta mówiła! Barwnie, kolorowo, we wspaniałym gawędziarskim stylu, potrafiła połączyć wydarzenia historyczne z tym wszystkim, co w międzyczasie działo się w danej epoce, zahaczała o literaturę tego okresu, o sztukę, o życie przede wszystkim. Sprawdziany u niej, to były niesłychane przeżycia: wymyślała nam do rozwiązania krzyżówki, quizy, gdzie trzeba było połączyć daty z nazwiskami, wydarzenia z datami, przy czym jedną na przykład podawała zmyłkową! Była bardzo wymagająca, ale wystarczyło słuchać uważnie jej lekcji. Potrafiła też przekazać nam rzetelną wiedzę o Katyniu, o Powstaniu Warszawskim, o wielu zaciemnionych rzeczach, bo trzeba pamiętać, że to były czasy, w których obowiązywała określona propaganda, a podręczniki szkolne niewiele miały wspólnego z prawdziwą historią. Uwielbiałam ją za odwagę, rzetelność i niepokorność.

Drugim takim profesorem był nauczyciel od wiedzy o sztuce - wicedyrektor szkoły. Baliśmy się go potwornie, bo był niesłychanie ostry, ale znów – gdy opowiadał, mucha nie śmiała zabrzęczeć. To były takie czasy, że nie mieliśmy dostępu do reprodukcji sztuki współczesnej, profesor przynosił więc swoje prywatne albumy i zdjęcia, a gdy takowych nie miał, potrafił nam opisywać obrazy i ten opis był tak plastyczny i wstrząsający, że zapadał na zawsze w pamięć. Potem - już jako dorosła osoba - niejednokrotnie widziałam na żywo obrazy, o których wówczas mówił i zdarzało się, że czułam się po prostu rozczarowana! Opisy słowne były znacznie lepsze!

Trzecim takim profesorem był facet od rzeźby, który przyszedł do nas w stanie wojennym, mam wrażenie, że na zasadzie „przeczekania”. Tkwił głęboko w robocie solidarnościowej, w drukach nielegalnych ulotek i innych sprawach, które raptem po wprowadzeniu stanu wojennego, dawały tak zwany wilczy bilet. Takich ludzi często kierowano do naszego liceum podlegającemu Ministerstwu Kultury, a nie Ministerstwu Oświaty. Facet był adiunktem na wydziale rzeźby warszawskiej ASP. Do tej pory pamiętam, jak rozszerzył moją wrażliwość na rzeźbę i w ogóle przestrzeń, jakie dawał niekonwencjonalne, szerokie zadania, pozwalające na równie niekonwencjonalną wypowiedź artystyczną… To było świetne!

Reasumując: dobry nauczyciel, to wcale nie ten, który nie wymaga. Przeciwnie, wymaga, ale jednocześnie ma wielką wiedzę i potrafi tę wiedzę w niebanalny, bardzo ciekawy sposób przekazać. Który traktuje ucznia poważnie, stara się poszerzyć mu horyzonty, często zaskakuje, nie jest stereotypowy. Który wzbudza miłość do swego przedmiotu, ma cierpliwość, by wyjaśniać i chęć, by dyskutować. I przede wszystkim, który zwraca się do ucznia z szacunkiem, postrzega go jako partnera. Nie pozwala sobie na złośliwości, poniżanie kogokolwiek, czy okazywanie zniecierpliwienia. Trudny do osiągnięcia ideał? Tak, bo wszyscy jesteśmy ludźmi. Ale możliwy. Taki nauczyciel wzbudza sympatię, często podziw, na pewno ma autorytet. I na pewno nigdy nie będzie nazwany Potworem…

Między wersami książkowych kart wykazujesz ponad wszelką wątpliwość, że matura maturą, ale najtrudniej zdać egzamin z człowieczeństwa. Gdybyś mogła wejść w rolę mentorki Ani, czyli polonistki Barskiej, jakich rad udzieliłabyś ludziom stojącym u progu dorosłości przed wyborem mieć czy być?

To jest zawsze niesłychanie trudne pytanie. Ludzie młodzi mają nie tylko bardzo intensywną, jaskrawą wręcz siłę przeżyć i emocji, ale bardzo często kierują się jeszcze w życiu ideałami. Ma na to wpływ i sposób wychowania, i to, co zaszczepia im dom rodzinny, i szkoła. Są prawi, szlachetni, pełni wzniosłych uczuć oraz dobrych, często antycznych wzorców, mają w sobie honor, dumę i przyzwoitość. Potem wchodzą w dorosłe życie. Jak często okazuje się, że nie są w stanie sprostać swym ideałom! Dorosły człowiek zakłada maski, przystosowuje się, idzie na kompromisy, dba o własny interes, dąży do osiągnięcia profitów bez względu na innych, często po trupach; mówi to, co w danej sytuacji wypada, lub co przyniesie mu większą korzyść; kłamie, podkłada świnie…

Są jednak ludzie, którzy przez ten ocean brudu i syfu jakim jest życie, potrafią przenieść rajską niewinność dziecka, niezłomni w swych zasadach, nie dadzą się zachwiać, nie dadzą się upodlić, zachowują wierność ideałom. Tacy są w dużej części moi bohaterowie. Są przyzwoici i mają sumienie. Postępują według tego, co uważają za słuszne i honorowe. Uwrażliwieni na sztukę i kulturę, w ogóle uwrażliwieni, na innych, na życie. I tacy ludzie niestety mają prawie 90% szans na to, że w życiu przegrają. To znaczy przegrana będzie pozorna, bo naprawdę to zwycięstwo, zwycięstwo ich człowieczeństwa, ale jakie gorzkie… Więc jak myślisz, skąd się wzięła tytułowa gorycz Okruchów? Dając dziecku wysoką wrażliwość, dajemy mu coś, co świadczy jak najpiękniej o człowieku, ale nie dajemy mu broni do ochrony przed światem. Tak, jak mówił Paweł: jestem palantem, który upiera się przy etyce, gdy naokoło wszyscy wyjmują spluwy i strzelają. A jednak moi bohaterowie są właśnie tacy. O czym to świadczy? Ja też zawsze byłam romantyczną frajerką J Mojej córce przekazałam te same ideały.

Żeby była jasność: nie mam nic przeciwko temu, żeby mieć. Ale nie „mieć” za wszelką cenę, bo cena jest zbyt wysoka. Tą ceną jest człowieczeństwo.

Zdaje się, że powyższy dylemat Ani nie dotyczył, bo jak na swój nastoletni wiek jest nad wyraz dojrzała. Czy to dlatego, że po śmierci rodziców z samotnością idzie za rękę?

Tak, też. Człowiek postawiony w sytuacji bez wyjścia, często zdobywa się na najwyższy możliwy wysiłek, by sprostać roli, którą narzuciło mu życie. Ale trzeba też pamiętać o tym, że Ania miała skąd czerpać. Dom rodzinny dał jej siłę, wsparcie i mądrość. Wychowana na dobrych wzorcach, zachowała swój kręgosłup moralny. Rodzice i dziadkowie, dopóki żyli, uczyli ją otwartości na wyzwania, otwierania własnych granic, poszanowania dla przeszłości określającej właściwe normy postępowania. Rodzice akceptowali jej wybory, traktowali w sposób partnerski. Cenili wrażliwość, ale jednocześnie na swoim przykładzie uczyli pracowitości. Wskazywali jak ważna jest w życiu pasja. Dawali jej prawo do niepokorności. Myślę, że te wszystkie rzeczy sprawiły, że w sytuacji ekstremalnej Ania nie miała wątpliwości, jaką drogę obrać. Myślę też, że bliscy byli dla niej autorytetem i nie chciała sprawić żadnemu z nich zawodu, nawet jeśli była to konfrontacja ze zmarłymi… Wszystko tak nagle na nią spadło, że czasami wydaje się wręcz zbyt dojrzała w swoich decyzjach, ale to wynikało pewnie z jej chęci sprostania wyzwaniu. Wiedziała, że czas lekkomyślnych decyzji i głupawych postępków jest już za nią i odtąd wszyscy będą ją rozliczać, jak dorosłą osobę. Jeśli chce zachować swą niezależność i samodzielność, musi zdobyć się na rozsądek i być wiarygodna. Trudna rzecz dla siedemnastoletniej dziewczyny… ale może patrzymy na to z punktu widzenia nas współczesnych, dla których dzieciństwo i młodość rozciągają się nadmiernie w czasie? Przecież dawniej osoba siedemnastoletnia często postrzegana i traktowana była jako dorosła. Jeśli sięgnąć do literatury, przypomnijmy sobie czternastoletniego Stasia Tarkowskiego. Dla ludzi tamtej epoki był to już prawie dojrzały człowiek. Oczywiście, jest jeszcze samotność. Jej nie da się oswoić ani przebłagać… Trzeba ją jakoś zaakceptować, nauczyć się z nią żyć. W przypadku Ani jest to nie tylko naturalna samotność po stracie całej rodziny, ale jakby też samotność intelektualna… Jej proces dojrzewania był niezwykle szybki, co zaowocowało towarzyską alienacją, wśród rówieśników trudno było jej bowiem znaleźć partnera do rozmowy. Na szczęście miała Polę, Michała i chłopców Barskich.

Wyrwać dziewczynę z jej szponów próbuje wiele osób w tym wspomniani przyjaciele Pola i Michał, jednak – paradoksalnie – to potworny Jeż znajduje klucz do jej głowy, wiercąc nim nieświadomie także dziurę we własnym sercu, z którego stopniowo wypływa lawa uczuć, o które mężczyzna siebie nigdy wcześniej nie podejrzewał. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że dostał od Ciebie  rykoszetem… Czy to warunek konieczny, by wzajemnie i mozolnie kawałek po kawałku odkrywać swoje dżungle, a co  za tym idzie znaleźć klucz do… nas samych?

Dla Ani Paweł stał się bardzo ważną postacią. Pomijając uczucia, w których kompletnie się gubiła, to on sprawił, że znalazła partnera do rozmów, jego wrażliwość pozwoliła jej na zaproszenie go do swego świata. Kogoś takiego bardzo potrzebowała. Natomiast jeśli chodzi o miłość… Nie wiem, czemu postrzegasz Pawła jako człowieka, który dotąd traktował miłość lekko, a dopiero od czasu kontaktu z Anią poznał miłość prawdziwą. W moim odczuciu Paweł zawsze bardzo poważnie podchodził do miłości. Jeśli ktoś po rozstaniu z dziewczyną trafia na OIOM, to chyba trudno przypuszczać, że traktował ten związek lekko i niepoważnie… Paweł „chciał kochać i być kochany”, ale nie potrafił pójść w miłości na kompromisy. Jego związek z Majką rozpadł się z jej winy, zresztą tak samo jak poprzedni związek z Ewą. Owszem, korzystał z „pszczółek”, czyli dziewczyn do bzykania J, ale zasady zostawały zawsze jasno określone. Były to spotkania dla seksu, za obopólną zgodą i porozumieniem. Natychmiast przerwał kontakty z Agnieszką, gdy zrozumiał, że dla niej ten rodzaj związku zaczyna znaczyć coś więcej. Mówił zresztą, że w związkach jest wściekle monogamiczny. Więc dziwi mnie trochę, że uważasz go za osobę, która miłości nie znała i nawet wcześniej się o takie uczucie nie podejrzewała… On był już wielokrotnie zakochany, ale rzeczywiście to, co poczuł do Ani było czymś wyjątkowym, co usuwało w cień poprzednie emocje.

Myślę, że wielu z nas trafia na taką miłość największą, która jest w stanie wyprzeć poprzednie wspomnienia, co nie znaczy, że poprzednie uczucia były błahe. Owszem, zakochując się w Ani wiedział, że tym razem będzie zupełnie inaczej. Po pierwsze miał związane ręce po złożeniu przysięgi. Więc nie mógł postępować jak dotychczas, nie mógł jawnie zdobywać dziewczyny. Nic nie wiedział o jej sercu. Po drugie – sam sobie na zbliżenie nie pozwalał. Wynikało to po części z lęku, po części z poczucia honoru… Miał biedak naprawdę patową sytuację. Ale prócz wyznania miłości zrobił wszystko, by zbliżyć się z Anią, by pogłębić wzajemne porozumienie, otworzyć swoje granice i wzajemnie otrzymać od Ani kawałek jej dżungli, ukrytej głęboko w środku serca. Tylko szczerość i zaufanie może być podstawą do stworzenia głębokiego uczuciowego związku i Paweł był tego świadomy.

Obserwując rynek wydawniczy z przykrością stwierdzam, iż bestsellerami często okrzykiwane są powieści na miarę Pięćdziesięciu twarzy Greya, w których prym wiedzie wszechobecny, nierzadko brutalnością podszyty seks, zaś w Rachunku nieprawdopodobieństwa próżno szukać sceny czysto erotycznej, chyba że za taką uznamy senne marzenie Pawła Jeża, ujęte jednak tak, że nie budzi niesmaku, ani nie gorszy. Co sądzisz o „literackiej modzie na seks” i czy pamiętasz, o czym myślałaś kreśląc swoją scenę?

Przyznam, że jestem dość wstrząśnięta ogromnym popytem na wręcz rzeźniczy, pornograficzny seks w literaturze… I w dodatku takie zainteresowania przejawiają głównie kobiety. Co się stało, na miłość boską? Czy to znak naszych czasów? Przyznaję, że seks jest bardzo ważnym elementem życia, ale nawet gdy nie idą za nim uczucia, jest jednak intymnym spotkaniem dwojga osób i naprawdę można tę fizyczność opisać z taktem i kulturą. Można zostawić jakiś domysł, jakąś tajemnicę w opisie, nawet jeśli chcemy cały akt ująć w słowa. Dla mnie mistrzem scen erotycznych jest Marek Hłasko, który mówi akurat tyle, ile potrzeba. Resztę zostawia wyobraźni. W trakcie pisania starałam się mieć go za wzór J

Wiem, że Czytelnicy lubią w książkach sceny erotyczne (robiłam badanie konsumenckie u mnie w biurze!), ale między erotyką a pornografią jest przepaść – głównie dobrego smaku. Wierzę, że można opisać scenę nawet ostrego seksu w sposób nie budzący niesmaku i wewnętrznego protestu. I wiem też, że jest to trudne.

Jeśli chodzi o semantykę, to język polski nie obfituje w naturalne, prostolinijne słowa związane z tą sferą, albo są to słowa niemalże medyczne (Penis. Brzmi jak coś, czego człowiek dotknąłby tylko szczypcami…), albo są to jakieś przedziwne zdrobnienia typu „słodka grotka upojenia”, serio, to autentyk! Więc jak biedny pisarz ma wybrnąć z gracją z takiej sytuacji? Musi zawierzyć wewnętrznemu kompasowi, który podpowiada, co można rzetelnie opisać, a co zostawić tylko w podtekście. Ale tragedią naszych czasów jest to, że ludzie przestali rozumieć podteksty. Nie chce im się wysilać, zaprzęgać do roboty umysłu i wyobraźni. Chcą wiedzieć. Widzieć czarno na białym. Bez żadnych aluzji, bez niepewności. Milion kropek nad „i”. Bardzo smutne…

Na uwagę zasługuje także moment, kiedy Ania wręcza Pawłowi wykonany przez siebie portret, w pełnym blasku ukazujący jego mroki. Iskrzą emocje słowem niewyrażone, a ziemia drży. Czy kiedy malujesz, czujesz podobnie i czy bez tych ulatujących w przestrzeń podczas tworzenia drobinek ekstazy niemożliwym byłoby powstanie wartościowego obrazu?

Oczywiście! Nie wiem, czy nazwałabym to ekstazą, bo ta kojarzy mi się z upojeniem, a malowanie obrazu to w dużej części ciężka praca. Ale gdy połączymy sprawność warsztatową z głębokim, czasem wręcz bolesnym przeżyciem, mamy szansę stworzyć dobry obraz.

Przy malowaniu zawsze staram się zrozumieć, co właściwie chcę osiągnąć. Jaki przekaz powinien nieść obraz. Jaką myśl. Jakie wrażenie. Po co to robię. I na koniec: jak to zrobię. To są wieczne wybory, nieustanne podejmowanie decyzji i wiele prób. Praca, jak każda inna. Tylko czasem pojawia się to nieuchwytne coś, rodzaj magii, która podpowiada. I znowu: ona nie bierze się znikąd. Trzeba wielu lat ćwiczeń warsztatowych, mozolnych, czasem nudnych, by miało się zaufanie do swojej techniki. Dopiero, gdy ona przychodzi naturalnie, jak użyteczne narzędzie, wtedy jest miejsce na zabawę, na testowanie nowości, na oddanie magii, która do tej pory tylko czekała… Nie w każdym obrazie da się ją osiągnąć. A w każdym razie mnie nie w każdym to się udaje. Ale gdy przychodzi taka chwila, to jest to moment prawdziwego szczęścia.

Takich wartościowych obrazów pełna jest Twoja powieść pięknym słowem malowana. Słowem, którego ja – polonistka – bardzo zazdroszczę. Ile w nim wrodzonego talentu, a ile warsztatu doskonalonego mozolnie przez długie lata?

O rany, dziękuję za komplement, strasznie się rumienię... Właściwie nie wiem, jak to jest ze słowem u mnie. Na pewno bardzo dużo czytałam i to od najwcześniejszego dzieciństwa. A wcześniej czytali mi rodzice i dziadkowie. Babcia i mama opowiadały mi też różne książki, a obie miały wielki dar wymowy, umiejętność budowania napięcia i zdolności aktorskie J To bardzo poszerzało słownictwo, a zarazem uczyło budowania narracji i umiejętnego stosowania pointy. Więc można powiedzieć, że miłość do słowa miałam od zawsze. Zawsze też czułam” słowo, tak jak inni mają niezachwiane wyczucie muzyczne, czy plastyczne.

Zaczęłam wyrażać swoje myśli słowem pisanym już od najwcześniejszych lat, to znaczy od momentu, gdy nauczyłam się pisać J Ponieważ gdzieś głęboko ten słuch słowny zawsze we mnie był, więc nie zastanawiałam się nad tym, po prostu używałam czegoś, co przychodziło mi z największą łatwością. Naturalnie potem, gdy stałam się bardziej świadoma, zaczęłam nad tym wszystkim pracować i pojawiła się wiedza, że słowo może mieć ogromną moc. Może uderzyć, może pocieszyć, może wprawić w osłupienie, to tylko ode mnie zależy. Następnym krokiem było zrozumienie, że piszący musi umieć przeżyć te wszystkie emocje, o których pisze, ale używać ich w sposób wyważony, ponieważ sztuka jest dziełem rozumu, a nie emocji. I jeśli jest dobrze zrobiona, to daje, przekazuje emocje czytającemu, natomiast samymi emocjami nigdy nie jest. Czasem suchy opis daje bardziej wstrząsające wrażenie, niż w przypadku puszczenia wszystkich hamulców – co zresztą nie jest świadomym pisarstwem. „Nic nie przeszywa serca większym chłodem, niż w odpowiednim miejscu postawiona kropka" – to zadanie powiedział kiedyś Babel i zgadzam się z nim w stu procentach. Swoją książkę chciałam napisać czysto, przejmująco, prosto. Bez nadmiernego sentymentalizmu i nade wszystko bez patosu. A raczej: wiedziałam, że pewne wielkie sprawy mogą zahaczać o patos, tym bardziej, że kreowałam młodziutką bohaterkę, a młodość z patosem czasami idzie pod rękę... więc celowo ten patos starałam się rozbić. Ania mówi w pewnym momencie: „Dobra, jestem patetyczna. W dupie mam cudzą opinię". A Paweł: „To interesujące, dlaczego zawsze mniej więcej pod koniec flaszki włącza mi się nieuchronnie ten patos". I zaraz dodaje autoironicznie: „Bierz misia i kładź się spać". Więc jeśli nawet mówią o wysokich sprawach, to ja jako autorka czuwam nad tym, by w odpowiednim momencie puścić oko do Czytelnika, by mówiąc wprost o patosie – ten patos rozbić.

Zatem reasumując: myślę, że mam wrodzony słuch literacki, rodzaj wyczucia, ale jednocześnie ten „dar boży” musi być poparty pracą nad słowem, tak jak zresztą nad każdym narzędziem komunikacji z drugim człowiekiem. Tej pracy nad słowem wciąż, w każdej chwili się uczę, podpatrując najlepszych. A metodę sprawdzania mam niezwykle prostą, niezmienną od lat. Po prostu czytam napisane zdanie głośno. Jeśli gdzieś po plecach leci mi dreszcz, to wiem, że zdanie jest ok J Tak właśnie ma działać!

Nieprzypadkowo pytam o słowa, bowiem sceny końcowe z jednej strony przerażają, z drugiej zaś sprawiają, że Ania otwiera się niczym księga, którą czytelnikowi – paradoksalnie -  przyjdzie zaraz zamknąć, ale zanim to zrobi przeczyta jedno słowo: TRZYMAM, skrywające niematematyczne zadanie, by dopowiedzieć niedopowiedziane… A może właśnie jest matematyczne, bo skłania do liczenia uderzeń serca podczas czytania… Zapytam więc tylko: DLACZEGO?

Dlaczego tak zakończyłam? Znasz to powiedzenie Hitchcocka: film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma rosnąć? J Może niekoniecznie to napięcie rośnie u mnie nieprzerwanie, ale tak zaplanowałam: z dwiema bardzo mocnymi klamrami na początku i końcu.

Wiesz, spotykam się z pytaniami Czytelników, kiedy będzie następna część... Nie będzie. Okruchy gorzkiej czekolady są już zamknięte. Myślę, że te pytania biorą się z niezrozumienia przez niektórych powodów, dla których zdecydowałam się napisać tę historię. Nie chodziło mi o napisanie romansu. Bardzo łatwo można by budować dalej tę opowieść, na zasadzie: jest fajnie, potem się kłócą, potem się rozchodzą, potem do siebie wracają i tak dalej i tak dalej... tylko po co? Dla mnie najważniejsze sprawy już się wydarzyły. Chciałam pokazać zderzenie trzech, niezwykle przyzwoitych charakterów, ludzi wrażliwych, ludzi z zasadami, takich którzy w nieustannej, manichejskiej walce światła i ciemności, jaka odbywa się w każdym człowieku, stają po stronie światła, choćby ta decyzja była trudniejsza. Zawsze jest trudniejsza. I zawsze niesie ze sobą możliwość przegranej. Bo ci ludzie są uczciwi i przez to bezbronni. Nie idą po trupach do celu, nie usiłują wygrać za każdą cenę, przeciwnie – potrafią zrezygnować z własnej korzyści, poświęcić najważniejszą sprawę w swoim życiu dla szczęścia i dobra drugiej osoby. Tak postąpiła cała trójka moich bohaterów. Zobaczmy: Paweł nie oddał swojego dziennika Ani, mimo iż był świadomy, że po przeczytaniu nie mogłaby pozostać obojętna... ale uznał, że to rozwiązanie niehonorowe, to rodzaj psychicznego szantażu, którego nie potrafił zastosować. Ania postanowiła zrezygnować z kontaktów z Pawłem, aby oszczędzić Michała, by po tragedii, jaka wydarzyła się w jego życiu nie wbijać mu dodatkowo noża w plecy. Michał... oddał kobietę, którą kochał ponad wszystko rywalowi, wiedząc, że tylko z nim będzie naprawdę szczęśliwa. W ten sposób cały czas budowałam te postacie, żeby w finale nie mogli po prostu postąpić inaczej. I celowo starałam się, by Czytelnik polubił każdego z tej trójki i aby każdemu z nich kibicował, dzięki czemu na koniec mógł uczestniczyć w czymś na wzór greckiej tragedii... Ten finał jest prawdziwym końcem, wszystko do niego dążyło i wszystko, co najważniejsze się stało. I specjalnie zostaje to zawieszenie, by skłonić Czytelnika do zadania sobie pytania. Kto wygrał? Kto przegrał? A może przegrali wszyscy? A może wszyscy wygrali? Jeśli o mnie chodzi, to wiem. I to mi wystarcza. Myślę, że wątpliwości nie ma też spora część Czytelników. Nie znoszę harlekinowych zakończeń. Nie znoszę też hollywoodzkiego happy endu. Być może zaspokaja on pewne czytelnicze tęsknoty, jest rodzajem końcowej nagrody za trud czytania... Tych Czytelników przepraszam, ale zdaję sobie sprawę, że trudno absolutnie wszystkich zadowolić. Jaka była moja intencja, można poznać z jednego, ostatniego słowa książki:„Trzymam”. 

Wiem, że gorzko – czekoladową trylogię pisałaś z przerwami przez kilka lat, dlatego zakładam, że z jej bohaterami bardzo się zżyłaś. Z którym najbardziej chciałabyś się spotkać, gdyby cudem przeniknął z kart do realnego świata? O co byś go zapytała?

Zżyłam, to mało! Ja byłam w ich świecie do tego stopnia, że czasem zastanawiałam się, który ze światów jest prawdziwy! Doświadczyłam też tej niebywałej pisarskiej przyjemności, momentu gdy bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem, tak jakby byli realnymi osobami. Mogę Ci zacytować maila, którego napisałam grubo po północy do mojego kumpla, również parającego się słowem: „Słuchaj, czy Ty też tak masz – siadasz sobie do pisania, witasz się miło ze swoimi bohaterami: „No cześć! Co tam słychać", a ich po prostu nie ma, bo wszyscy poszli chyłkiem na wódkę, Ciebie oczywiście nie zabierając... No to dzwonisz do swojego ulubionego konsultanta, ale konsultant nie odbiera, bo też poszedł na wódkę. No więc wreszcie Ty też idziesz na wódkę, bo to widocznie taki dzień..."  Mail jest autentyczny, środek nocy jest autentyczny i moje rozgoryczenie też... Czy wódka była autentyczna – nie powiem J Tak, to były zupełnie realne postacie, postępowały jak chciały, wywijały mi straszne numery, ale lubiłam ich wszystkich, naprawdę.

Z kim chciałabym się spotkać? Ależ z każdym! Z panią Barską i babcią Klementyną chętnie bym się umówiła na kawę, by pogadać o starych czasach. Z Leszkiem pojechałabym na zwariowaną przejażdżkę konną. Z Anią chciałabym pomalować w plenerze. A z Pawłem? Starałabym się unikać rozmowy o matematyce, żeby nie wyjść na zupełną kretynkę... Michałowi powiedziałabym tylko: stary, przepraszam… Bardzo żałuję, ale nie dało się tego rozwiązać inaczej. Nie wiem, czy pytałabym ich o coś. Chyba nie. Raczej słuchałabym, co jeszcze chcą mi opowiedzieć. Czasami widzę ich wszystkich. Gdzieś na końcu zamglonej alei. Daleko w perspektywie ulicy. Ale gdy podchodzę bliżej – znikają. Myślę, że już powoli odchodzą ode mnie. Może pora na zupełnie nowych bohaterów i inną historię?

Pamiętam doskonale, że podczas poprzedniej rozmowy, spytałam czego mogłabym Ci życzyć. W odpowiedzi usłyszałam, że więcej czasu na realizację wszystkich zamierzeń oraz aby Czytelnicy pokochali Twoje książki. Czy do tej listy coś jeszcze byś dodała przy założeniu, że jestem wysłanniczką Złotej Rybki i tym razem mogę spełnić trzy kolejne życzenia?

Kochana Złota Rybko! Dwa pierwsze życzenia pozostają w mocy! Pierwsze: proszę o więcej czasu i dużo wewnętrznej siły i determinacji, by móc podejść do kolejnych książek, które gdzieś we mnie czekają. Drugie: pragnęłabym, by Czytelnicy kochali moje książki, by znaleźli w nich nie tylko historię, ale też zamyślenie nad życiem i nad nami samymi. By – jeśli się zachwycą – polecali te książki znajomym. Jeśli w tym życzeniu znajdzie się jeszcze miejsce na marzenie o ekranizacji Okruchów, to też, jak najbardziej, Złota Rybko! I na koniec trzecie: w tych trudnych, dziwnych czasach proszę o zdrowie dla mnie i moich najbliższych.

W ostatnim słowie do Czytelników chciałabym powiedzieć jeszcze…

…że dziękuję z całego serca wydawnictwu Videograf, które zdecydowało się wydać trzecią część Okruchów gorzkiej czekolady. Sądzę, że jest to działanie unikatowe na rynku wydawniczym – trzeba naprawdę wierzyć w autora i mieć niezłe jaja, żeby opublikować kontynuację powieści, którą zaczął wydawać (i nie skończył) ktoś inny. Tym bardziej więc doceniam decyzję Videografu! Dziękuję wspaniałej Ani Jeziorskiej, mojej redaktorce, za niesłychaną otwartość, ciepło i poczucie humoru, za idealne prowadzenie mojej książki. Taki redaktor to prawdziwy skarb!

Ale przede wszystkim chciałam podziękować wszystkim Czytelnikom za to, że są, że czytają. Za niezwykle wzruszające maile, jakie od nich dostaję, gdzie wyrażają swoje emocje i przeżycia. To taki realny, żywy kontakt z nimi, coś co jest bezcenne dla autora. Dzięki tym zwierzeniom czuję, że moja praca ma sens i jest potrzebna.

Dziękuję cudownym Blogerom, promującym moje książki. Tak trudno w obecnych czasach dotrzeć z wiadomością o książkach do potencjalnych Czytelników, dzięki ich wielkiej pracy czuję się niejako „zaopiekowana”, wiem że będą szczerzy w swych opiniach i polecą książki jak najszerszemu gronu. A jeśli książka im się nie spodoba, to też o tym napiszą J Dla mnie cenna jest każda opinia – każda daje wiedzę, a wiedza pozwala lepiej pisać, nad czym cały czas pracuję. Przed rozpoczęciem mojej przygody literackiej marzyłam, by kiedyś móc utrzymywać się z pisania… Teraz już wiem, że prawdopodobnie tak się nie stanie. Aby być rozpoznawalnym autorem trzeba wydawać, bagatela, co najmniej dwie, trzy książki rocznie. U mnie ten proces pisania, a przedtem myślenia o książce jest niezrównanie dłuższy. Pocieszam się słowami mojego Taty, który mawiał, że szybkość jest dobra przy łapaniu pcheł… Więc moje książki nie będą pojawiać się co pół roku. Ale myślę, że jeszcze jakieś napiszę. Jeśli Czytelnicy będą na nie czekali, to będę naprawdę szczęśliwa. Mam plany i marzenia i mimo trudności cieszę się, że weszłam na tę drogę.

Tobie, Iwonko, chciałam jak najserdeczniej, najszczerzej podziękować i za to, że zgodziłaś się objąć moje książki swym patronatem, i za wszystko, co robisz dla ich promocji. Bardzo się cieszę i jestem wdzięczna losowi, że pozwolił nam się poznać! Dziękuję Ci za przemiłą rozmowę!

Z nieukrywanym wzruszeniem dziękuję, także wdzięczna losowi, że dał nam szansę na poznanie i współpracę. Głęboko wierzę przy tym, że da kolejne, obfitując dalszymi wspólnymi działaniami i… spotkaniem w realu.

           

Z Elżbietą Sidorowicz – Adamską rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.

 



 





Komentarze

  1. Obszerny i bardzo ciekawy wywiad.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za opinię, Agnieszko :) . Mam cichą nadzieję, że moje rozmowy z autorką, skłonią Cię do sięgnięcia po okruchową serię.

      Usuń
  2. Dzięki wywiadowi zainteresowałam się powieściami pani Sidorowicz. Dały mi wiele wytchnienia. Czyta się wspaniale. Słowa jak perełki migają przed oczami jak czarodziejskie znaki. Jestem w połowie pierwszego utworu. Zapewne jednak, już zarażona atmosferą i wspaniałą narracją, przeczytam resztę. Wywiad bardzo ciekawy, Twoje pytania były ciekawe, a pani Elżbieta mówiła z wielka swadą i bardzo ciekawie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przemiło czytać, że za przyczyną niniejszej rozmowy, Autorka zyskała nową Czytelniczkę, a ja pewność, że z myślą o takich odbiorcach jak Pani, warto starać się publikować w tym miejscu wartościowe treści.
      Życząc radości z dalszej lektury książek Elżbiety Sidorowicz, odwzajemniam serdeczności.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

[WYWIAD PATRONACKI] Michał Kubicz: Zawsze powtarzam, że dokładnie w tym tkwi największa wartość mojej prozy: opowiadam o postaciach historycznych, a więc z założenia znanych, ale pokazuję ich najbardziej ludzką stronę, a tę widać właśnie w scenach kipiących od uczuć.

[WYWIAD] Daniel Pielucha: Wiedziałem, że będę malował. To niczym nieuleczalna choroba, a jak malować, to szczerze, i to, co się rozumie i czuje najlepiej, stąd ten realizm i Nadrealizm Polski.

[RECENZJA] Maciej Siembieda - "Nemezis"